Docieramy na lotnisko i po pożegnaniu się z Marco udaję się na swój lot do Arequipy. No, może nie od razu, bo najpierw zaglądam jeszcze do tutejszej Sala VIP (na bazie Priority Pass). Jest całkiem w porządku, a co najważniejsze - mają świeże, pyszne maracuje! Wygląda zatem na to, że jest tu po prostu dobry sezon na te owoce, a nie, że to HGI, w którym jadałem je na śniadanie, ma takiego dobrego dostawcę.
Jest spore opóźnienie w boardingu - od rękawa odbijamy o 18:35, a odlot miał być o 18:10. Żeby nie przeciągać spraw w czasie tego dość krótkiego lotu, stewardessy rozdają prowiant zaraz po zakończeniu boardingu. Skądś ten zestaw już znam
:)
Mam ponownie miejsce w drugim rzędzie. Maszyna jest tym razem nowsza, niż w drodze do CUZ (ma gniazdko USB). Niestety, tak samo, jak w przypadku wcześniejszego lotu do Limy i do do Cuzco, i tym razem nie udaje mi się połączyć z ich pokładowym WiFi. Jest to dziwne, bo np. w Brazylii miałem ten sam telefon i tam nie było żadnych problemów. Na godzinnym locie nie ma to jednak wielkiego znaczenia. Gorsze jest to, że WiFi nie ma także na lotnisku w Arequipie, a moja usługa z Orange wykupiona na ten wyjazd nie działa. Nie mam jak zamówić Ubera, więc pozostaje skorzystać z taxi na lotnisku. Pierwszy raz w życiu przystępuję do rozmowy z kierowcą, który zagaduje mnie przy drzwiach. Negocjacje są krótkie, bo... to jedyny kierowca, więc nie walczę intensywnie i z początkowych 50 SOL schodzimy do 40 SOL. Tak, wiem, że można taniej, ale jest już późno, brak internetu, brak innych chętnych - sytuacja raczej bez wyjścia, a nie będę się przecież z kimś o 20 zł. zarzynał. Z resztą, po przebrnięciu przez korek od lotniska do centrum, dochodzę do wniosku, że te 4 dychy, to była jak najbardziej uczciwa cena. A w centrum noclegi mam tu: Hampton by Hilton Arequipa (https://maps.app.goo.gl/XNrchBxxtpkttqmG6). Szybkie zameldowanie do pokoju narożnego i szybki powrót do recepcji. Dlaczego? Mam w środku tylko 17 st. C, a klima nie ma opcji grzania. Obiecują, że przyniosą grzejnik, ale skracając historię, kończy się tylko na dodatkowym kocu (bo ponoć wszystkie grzejniki już zajęte). Przed zaśnięciem, ostatnie notowanie temperatury, to 16 st. C. Nie wiem, może jestem zbyt wybredny, ale jest jednak nieco za mało.
Zanim się położyłem spać, zrobiłem szybką rundkę po okolicy, bo hotel jest świetnie położony, więc całe Centro Histórico jest w zasięgu krótkiego spaceru. I muszę powiedzieć, że pierwsze wrażenia są jak najbardziej pozytywne. Jest kolorowo, bezpiecznie, z mnóstwem lokali, przyjaznym ludźmi na ulicy, choć trochę zimnawo (ale jestem na to przygotowany). Mam nadzieję, że kolejny dzień podtrzyma te dobre wrażenia.
W ciągu dnia było bardzo ciepło, ale różnicę zrobiła pewnie ta ekspozycja pokoju - ja miałem na zachód i to taki słabo naświetlony, więc pokój nie miał się kiedy nagrzać. W trakcie tamtejszego lata to byłaby zaleta, a tak, to kichowato. No i widoku na wulkan nie było
:( (chociaż niby też typ "scenic view").Ranek mam rześki, bo jak wspomniałem wcześniej, w Hamptonie zabrakło (rzekomo) grzejników, więc po wykaraskaniu się spod kołdry i 2 koców, trafiam w pokoju w mało przyjemną - przynajmniej z mojego subiektywnego punktu widzenia - temperaturę 15 st. C.
Przebieram się szybko i idę na śniadanie. Pomijając to, że i tu jest jak w psiarni, jestem mile zaskoczymy tym, jak nie hamptonowy jest tutejszy bufet. Z resztą, trzeba napisać, że ten obiekt przypomina typowego Hamptona tylko w drobnym stopniu. Juz samo ulokowanie go w zabytkowym budynku (oczywiście odpowiednio zaadaptowanym i rozbudowanym) jest dość rzadkim dla tej sieci zabiegiem, a i ogólny wystrój wnętrz jest mało schematyczny. Pod tym względem zasługują na pochwały. A wracając do śniadania - tu też duży plus. Jest bardziej rozmaicie i smaczniej, niż w przeciętnym Hamptonie.
Przed udaniem się na zwiedzanie, do pokoju dociera moja zbawicielka - peruwiańska (choć pewnie chińska) farelka. Podpytywałem Marco, jak sobie tutaj radzą z chłodem w nocy w tych nieotynkowanych, nieizolowanych mieszkaniach i ponoć używają urządzeń tylko takich, bądź też działających na alkohol.
Na zwiedzanie miasta mam w zasadzie tylko ten jeden dzień, więc staram się zobaczyć możliwie dużo, ale z zachowaniem zdrowego rozsądku.
Prawie vis a vis hotelu jest Templo de la Tercera. Zaglądam tam na chwilę i tradycyjnie przyglądam się figurom sakralnym, które wyglądają, jak modelki z żurnala (gdy to Matka Boska) albo epatują krwią i horrorem (gdy to Jezus).
Po przejściu kilkuset metrów trafiam do niewielkiego muzeum, w której znajduje się "słynna" Juanita. Napisałem to w cudzysłowie, bo podejście do tej kwestii miałem ambiwalentne, by nie rzec wręcz, że sceptyczne. Ot, jakaś tam mumia, czy coś w tym stylu. No więc głąbie (to do mnie), po pierwsze nie żadna mumia, tylko kompletne (nie pozbawione wnętrzności) ciało 11 - 12-letniej dziewczynki, które nie uległo anihilacji dzięki działaniu mrozu. A po drugie, jest to ciało dziewczynki, która podobnie jak kilkanaścioro innych dzieci w podobnym wieku, które zostały najpierw odurzone, a potem rytualnie zamordowane ciosem w głowę i pochowane w ofierze złożonej bogom (prawdopodobnie po to, by namówić ich w ten sposób do zakończenia erupcji wulkanicznych). Niestety, naukowcy są niemal pewni, że ciał jeszcze przybędzie.
Wizyta w muzeum nie jest bardzo długa. Najpierw jest kilkunastominutowy film pokazujący ekspedycję Johana Reinharda (od jego imienia nazwano dziewczynkę), a potem, grupami językowymi, podąża się za przewodnikiem, który pokazując różne eksponaty snuje historię, której finał spoczywa w lodowym mauzoleum w ostatniej sali. Niestety, w całym muzeum nie wolno robić zdjęć, więc zamieszczam substytut - jeden z wizerunków Juanity dostępnych w sieci:
Pochodzi on z artykułu informującego o "udostępnieniu" Juanity zwiedzającym (https://andina.pe/agencia/noticia-museo ... 19970.aspx). Jestem zaskoczony, że to stało się tak niedawno temu. Swoją drogą, ciekawe, że nawet tu dziewczynka jest nazywana mumią, co zupełnie nie pokrywa się z rzeczywistością.
Muszę przyznać, że się po prostu wzruszyłem, gdy ją tam oglądałem. Nie dość, że jacyś dorośli wpadali (wpadają i wpadać będą) na pomysł, że jakiejkolwiek maści siły wyższe oczekują od ludzi poświęcenia życia, by osiągnąć jakiś cel, to jeszcze dziwnym trafem wskazują do tego poświęcenia nie siebie samych, tylko niewinne dzieci. Parafrazując Lorda Farquaada, tok myślenia tych dorosłych jest z grubsza taki:
"Drogie dziecko - zginiesz ale jest to poświęcenie, na które jestem gotów".
Metody dokonywania tego poświęcenia zmieniają się w ciągu wieków, a efekt jest wciąż taki sam. Te śmierci są bezsensowne. I gdy patrzy się w puste oczodoły Juanity otoczone skóra jasną od przypadkowej ekspozycji na światło, odnieść można wrażenie, że spogląda ona gdzieś w dal, szukając odpowiedzi na pytanie: czy naprawdę warto było mi to zrobić?
Na końcu filmu otwierającego zwiedzanie jest wzniosła teza, jakoby Juanita poświęciła się dla swego ludu. Tak, jasne.... Chciała umrzeć tak samo jak wszystkie inne dzieci, których ciała spoczęły na wulkanach dominujących nad dzisiejszą Arequipą.
Po wyjściu z muzeum otrząsam się jakoś z tej smutnej historii. Miasto mi w tym trochę pomaga, bo jest jasne, a dookoła mnóstwo młodych ludzi. Ich na szczęście nikt raczej na szczyt wulkanu nie wyśle. Zamiast tego, wieczorami ćwiczą na skwerach układy taneczne. Zaskakują mnie też kierowcy, którym zdarza się zatrzymać przed przejściem dla pieszych i przepuścić mnie na drugą stronę. To chyba jakiś lokalny fenomen. Choć, żeby nie było tak słodko, szybko dodaję, że to nie reguła, a w godzinach szczytu sytuacja bywa tu makabryczna.
Będąc przy tutejszej Plaza de Armas, zaglądam na moment do jeszcze jednego kościoła - Templo La Compañía de Jesús Arequipa.
Kolejnym punktem dzisiejszego programu jest klasztor Santa Catalina. Jeszcze do końca lat 50-tych XX w., gdy Arequipa została dotknięta silnym trzęsieniem ziemi, pełnił swą pierwotną funkcję, ale potem został wzięty pod opiekę przez prywatną firmę pod wiele mówiącą nazwą Promociones Turisticas del Sur SA, która przekształciła go w bardzo ciekawy i rozległy kompleks muzealny, otwarty dla publiczności od 1970 r. Nawet bez wnikliwego wczytywania się w różne tabliczki informacyjne, trzeba tu spędzić minimum półtorej godziny, żeby obejrzeć wszystkie pomieszczenia i zaułki. Polecam z czystym sumieniem
@tropikey: poczekalnia LA w GRU jest jak najbardziej funkcjonalna i bardzo spoko pod kątem jedzenia itp., ale zawsze zatłoczona + średnio interesujący design ; jak będziesz miał okazję być we flagowym LA VIP Signature Lounge w SCL (albo może już byłeś?) to dopiero zobaczysz / znasz różnicę ?
W pierwszym rzędzie LA jest IMO bardzo wygodnie i dla mnie to zawsze preferowany wybór o ile tylko jest dostępne miejsce pod oknem - no chyba że ktoś jest ekstremalnie wysoki, to wtedy być może rzeczywiście ścianka przeszkadza. Zaletą jest to, że nikt nie rozłoży przed nosem fotela, co się zdarza w kolejnych rzędach, że pax praktycznie od startu do lądowania ma full rozłożony fotel (do czego oczywiście każdy ma prawo), a wtedy ogranicza to jednak dość wydatnie "przestrzeń życiową" w trakcie lotu. Moja uwaga generalnie jest taka: na lotach krajowych w Peru, Kolumbii, Brazylii, Chile itp. różnice cenowe LA Eco (zwłaszcza z bagażem większym niż mała torba) i premium Eco są relatywnie nieduże, więc jak ktoś nie liczy każdego grosza absolutnie warto bukować PE - zdecydowana większość tych lotów jest zapakowana po dach dosłownie, więc za kilka groszy więcej wolny fotel obok, miejsce na nogi, jakiś poczęstunek (w Chile i Brazylii jest bardziej wydatny niż np. w Peru), brak kontrolowania ilości/wagi bagażu, zdecydowanie więcej mil w FFP, są ogromną zaletą.Na trasach międzynarodowych różnice w cenach są zwykle większe, choć też zależy od konkretnej trasy (przeloty po APd między krajami generalnie i tak są dość drogie nawet w zwykłym Y).
@tropikey: trzymanie nóg na przednich ściankach to raczej kwestia braku właściwej kultury i dobrego smaku niektórych paxów, niż przestrzeni przed fotelem...
tropikey napisał:O 1:30 korytarzem zaczęła krążyć pani z ochrony informując, że drzwi do lotów krajowych są już otwarte. Po drugiej stronie jest inna bajka. Pełno wolnych foteli, w tym nadających się do leżenia, więc znajduję sobie taki zestaw i spędzam tam kolejne niecałe 2 godziny, drzemiąc w oczekiwaniu na otwarcie saloniku Newrest (wstęp m. in. na Priority Pass). Jest to jedyny salonik w części krajowej lotniska w Limie. W osobnym wątku o lotnisku LIM padły mocno krytyczne oceny tego przybytku, ale bywałem w gorszych. Biorąc pod uwagę, że to jednak terminal krajowy, mniej prestiżowy, nie jest moim zdaniem aż tak dramatycznie. Jest sporo miejsca (wielkościowo zbliżony do saloniku w GDN), są lekko odseparowame szezlągi (ja się załapałem, bo wchodziłem, jako pierwszy gość, ale później mogą być trudno dostępne), jedzenie jest zjadliwe (3 rodzaje kanapek, owoce, słodycze), są napoje, w tym alkoholowe. W skali od 0 do 10 daję 5-tkę. A gdyby nie było tu zimno jak w psiarni, dałbym nawet 6-tkę.Eh, bardzo jesteś łaskawy dla przybytku w Limie. ...5/10... no ja bym dał 2/10. Wczesnym popołudniem panował tłok i bałagan, nikt nie sprzątał i nie zmywał stolików, naczynia mogłem sobie powynosić sam po poprzednich paxach. Miły personel był zainteresowany wyłącznie skasowaniem wejścia. Niska temperatura to najmniejszy mankament. Krzywdzące jest Twoje porównanie do saloniku w GDN (wiem, chodziło o rozmiary,przestrzeń
;) ). O ile w obu nie ma nic sensownego do jedzenia, kanapki w GDN są jednak słuszniejszych rozmiarów. A przecież żołądki mamy my i Peruwiańczycy podobne
:D. Owoce- litości. Każdy przeciętny, 2* hotel w Peru daje na śniadanie lepsze, bardziej apetyczne frukty. No i napoje- w Limie straszna nędza, podłe, słodzone soczki, cola, kiepskie wino, jeszcze gorsza whisky i niedogotowana woda na herbatę, o kawie nie chciałbym pamiętać- bez porównania z przybytkiem w GDN z piwem z Brovarnii i wyjątkową wiśniówką.
W trakcie mojego pobytu dwa razy śniadania jadłem w towarzystwie dużej zorganizowanej grupy Greków (pierwszy raz w życiu widziałem Greków na wakacjach poza Grecją
:D ) i widziałem, że gdy sobie zażyczyli dostawali cappuccino lub inną kawę "nie-zalewajkę" (w sumie, to ona też nie jest taka zła, przynajmniej w tym HGI). Być może to jakieś ustalenie tej grupy z hotelem, na co może wskazywać też to, że bez skrępowania przychodzili z pudełkami i ładowali je po brzegi ciastkami i innymi dobrami. Sprawdzę jeszcze tą kawę, bo będę tam wkrótce jeszcze raz (obecnie Aguas Calientes).
Aguas Calientes teraz nazywa sie Machu Picchu Pueblo.Jak mogę coś polecić, to zajrzyj do tej restauracji, bo karmią, w mojej opinii, ponadprzeciętnie i do tego organicznie: Green House. Chyba najlepsza knajpa z odwiedzonych przeze mnie w Peru. Moja, zazwyczaj niejedząca mięs, Żona zajadała się ich wersją lomo saltado.https://www.greenhousemapi.com/https://maps.app.goo.gl/Nyu8z1DWuijZjCWYA
@sko1czek: ale żeś trafił
:D !Akurat wróciłem z MP, siedzę w recepcji hotelu, ćw którym spałem i rozglądam się za miejscem na kibsumpcje przed powrotem do Cuzco
:DWczoraj byłem w https://maps.app.goo.gl/wQeijqJhS53x9H9z8. Też było bardzo dobre (szczegóły później), ale bardzo chętnie spróbuję też innej kuchni.
No to klops
:(Z drugiej strony, może lepiej, bo jeszcze z rozpaczy zacząłby truć klientów. Może jednak nie wszystko jeszcze stracone i jest jakaś szansa na reaktywację....
A swoja droga pewnie chlopina nie ma zielonego pojecia jaki stal sie populany en Polonia i ze conajmniej kilkaset, jak nie kilka tysiecy osob zna jego aventuras de amor...
:-)
Doprecyzowując Twoją relację, wybierając bus też nie pozwolą Ci wyjechać wcześniej. Ale w kolejce 'cuda' się działy jak wybierałeś przewodnika
;) (wtedy tak jak Ty zostałeś wpuszczony na MP przed godziną na bilecie, niektórzy jechali wcześniejszym busem lub nagle byli przed Tobą w kolejce).Tak pogoda nam się udała
:), ja z rodziną wchodziliśmy o 11:00.PS. Jechaliśmy w tym samym wagonie ciuchci
:), ale ten świat mały
:)
Dzięki za wyjaśnienie dot. autobusu
:)A z tym pociągiem i niemal tym samym czasem wchodzenia do MP, to niezły zbieg okoliczności!Co do pogody, to nie wiem, czy Wam też to mówiono, ale ponoć przez cały wcześniejszy tydzień było kiepsko, więc dobrze trafiliśmy.
O to trafiłeś na ochłodzenie w AQP, bo byłem pewnie jakieś może 2-2,5 tygodnia przed tobą i w pokoju w H było mega gorąco tak że na noc musiałem chłodzić AC po tym jak się nagrzewał w ciągu dnia (okna na wulkan). BTW Uber ok 25-30 soli (w zależności od pory dnia), więc te 40 nie było aż tak mega zawyżone.
W ciągu dnia było bardzo ciepło, ale różnicę zrobiła pewnie ta ekspozycja pokoju - ja miałem na zachód i to taki słabo naświetlony, więc pokój nie miał się kiedy nagrzać. W trakcie tamtejszego lata to byłaby zaleta, a tak, to kichowato.No i widoku na wulkan nie było
:( (chociaż niby też typ "scenic view").
Świetne dwa ostatnie odcinki, czyta się i ogląda z zapartym tchem. Oczywiście wskakuje na moją listę "co robić przy ponownej wizycie w Peru". Kanion Colca oglądałem niestety tylko z okien Avianki.....
Potwierdzam renomę Zig Zag w AQP - świetne jedzenie, fajny wystrój io obsługa - można też zjeść na małym balkonie z widokiem na kościół i ulicę ale są tylko dwa malutkie stoliczki. Oczywiście warto wziąć pod uwagę, że nie jest to specjalnie budżetowa kanapa zwłaszcza jak na warunki peruwiańskie
;-)
@tropikey: to dziwne, wprawdzie ostatnio leciałem w Premium C, ale poprzednim razem w Premium Y (wtedy był to lot do AEP) i też miałem wstęp do Signature Lounge a nie tego środkowego. No chyba że wtedy babka w recepcji się pomyliła i mnie tam z rozpędu skierowała. Możliwe też, że zależy to też od konkretnej trasy (czy jakiś innych czynników): AEP jest kierunkiem zdecydowanie prestiżowym (biznesowo), a LA nie oferuje na tej trasie produktu C, z kolei GRU jest oczywiście też prestiżowe, ale tu w ofercie jest zarówno klasa C jak i PE w zależności od rotacji.
@tropikey - rozumiem, że tych łóżek/pokoików w saloniku nie dało się wcześniej zarezerwować. A miałeś jakiś plan B na tą noc jakby wszystko było zajęte? (ja dodam, że w podobnej sytuacji jechałem do pobliskiej LaQuinty z darmowym transferem - ale loty miałem w economy więc bez szans na ten salonik)
W Hiltonie w Stambule nie było expresu do kawy w pokoju aby Cię po prostu nie obrazić. Nie wyobrażam sobie picia dobrej kawy w tym mieście ( i zapewne management hotelu także) zaparzonej inaczej niż w specjalnym czajniczku, czarnej jak smoła i podawanej na życzenie bez cukru.
@hiszpan:A bo ja wiem... Mnie jakoś ta wersja nie przekonała do siebie (również bez cukru). Stąd też, do tej nieszczęsnej tarty z czekoladą wziąłem "americano", co z resztą nieco mnie poratowało, bo pojemność tego jest sporo większa, niż wersji tureckiej. Bez tego nie dałbym rady zjeść nawet 1/3
:DMam nauczkę - jeśli tureckie słodycze, to wyłącznie w wersji mini. A do takiej to już kawa po turecku pasuje (nomen omen) jak ulał
:)@Gadekk: a w czym przeglądasz? U mnie w Tapatalk wszystko widać. Sprawdzę później w wersji online.
tropikey napisał:Hmm, faktycznie, bardzo dużo zdjęci się nie wyświetla, ale po kilkukrotnym odświeżeniu strony jest komplet.[/b].Nope
:(Sprawdzane na firefoxie, chrome i safari.
tropikey napisał:Pytamy ją o męża, a dziewczyna na to, że ją rzucił i nic nie płaci na dziecko, więc jej Marco mówi, żeby koniecznie wystąpiła o alimenty i ze zdziwieniem słyszę, jak jej krok po kroku klaruje, co i jak (a nie sądzę, by miał osobiste doświadczenia w tym zakresie, bo wygląda na przykładnego męża i ojca). Oj bardzo stereotypowo tu podszedłeś do tematu... A może to pan Marco ma dziecko z niezbyt przykładną żoną i matką?
:-)
Docieramy na lotnisko i po pożegnaniu się z Marco udaję się na swój lot do Arequipy. No, może nie od razu, bo najpierw zaglądam jeszcze do tutejszej Sala VIP (na bazie Priority Pass). Jest całkiem w porządku, a co najważniejsze - mają świeże, pyszne maracuje! Wygląda zatem na to, że jest tu po prostu dobry sezon na te owoce, a nie, że to HGI, w którym jadałem je na śniadanie, ma takiego dobrego dostawcę.
Jest spore opóźnienie w boardingu - od rękawa odbijamy o 18:35, a odlot miał być o 18:10. Żeby nie przeciągać spraw w czasie tego dość krótkiego lotu, stewardessy rozdają prowiant zaraz po zakończeniu boardingu. Skądś ten zestaw już znam :)
Mam ponownie miejsce w drugim rzędzie. Maszyna jest tym razem nowsza, niż w drodze do CUZ (ma gniazdko USB). Niestety, tak samo, jak w przypadku wcześniejszego lotu do Limy i do do Cuzco, i tym razem nie udaje mi się połączyć z ich pokładowym WiFi. Jest to dziwne, bo np. w Brazylii miałem ten sam telefon i tam nie było żadnych problemów.
Na godzinnym locie nie ma to jednak wielkiego znaczenia. Gorsze jest to, że WiFi nie ma także na lotnisku w Arequipie, a moja usługa z Orange wykupiona na ten wyjazd nie działa. Nie mam jak zamówić Ubera, więc pozostaje skorzystać z taxi na lotnisku. Pierwszy raz w życiu przystępuję do rozmowy z kierowcą, który zagaduje mnie przy drzwiach. Negocjacje są krótkie, bo... to jedyny kierowca, więc nie walczę intensywnie i z początkowych 50 SOL schodzimy do 40 SOL. Tak, wiem, że można taniej, ale jest już późno, brak internetu, brak innych chętnych - sytuacja raczej bez wyjścia, a nie będę się przecież z kimś o 20 zł. zarzynał. Z resztą, po przebrnięciu przez korek od lotniska do centrum, dochodzę do wniosku, że te 4 dychy, to była jak najbardziej uczciwa cena.
A w centrum noclegi mam tu: Hampton by Hilton Arequipa (https://maps.app.goo.gl/XNrchBxxtpkttqmG6). Szybkie zameldowanie do pokoju narożnego i szybki powrót do recepcji. Dlaczego? Mam w środku tylko 17 st. C, a klima nie ma opcji grzania. Obiecują, że przyniosą grzejnik, ale skracając historię, kończy się tylko na dodatkowym kocu (bo ponoć wszystkie grzejniki już zajęte). Przed zaśnięciem, ostatnie notowanie temperatury, to 16 st. C. Nie wiem, może jestem zbyt wybredny, ale jest jednak nieco za mało.
Zanim się położyłem spać, zrobiłem szybką rundkę po okolicy, bo hotel jest świetnie położony, więc całe Centro Histórico jest w zasięgu krótkiego spaceru. I muszę powiedzieć, że pierwsze wrażenia są jak najbardziej pozytywne. Jest kolorowo, bezpiecznie, z mnóstwem lokali, przyjaznym ludźmi na ulicy, choć trochę zimnawo (ale jestem na to przygotowany). Mam nadzieję, że kolejny dzień podtrzyma te dobre wrażenia.
No i widoku na wulkan nie było :( (chociaż niby też typ "scenic view").Ranek mam rześki, bo jak wspomniałem wcześniej, w Hamptonie zabrakło (rzekomo) grzejników, więc po wykaraskaniu się spod kołdry i 2 koców, trafiam w pokoju w mało przyjemną - przynajmniej z mojego subiektywnego punktu widzenia - temperaturę 15 st. C.
Przebieram się szybko i idę na śniadanie. Pomijając to, że i tu jest jak w psiarni, jestem mile zaskoczymy tym, jak nie hamptonowy jest tutejszy bufet. Z resztą, trzeba napisać, że ten obiekt przypomina typowego Hamptona tylko w drobnym stopniu. Juz samo ulokowanie go w zabytkowym budynku (oczywiście odpowiednio zaadaptowanym i rozbudowanym) jest dość rzadkim dla tej sieci zabiegiem, a i ogólny wystrój wnętrz jest mało schematyczny. Pod tym względem zasługują na pochwały. A wracając do śniadania - tu też duży plus. Jest bardziej rozmaicie i smaczniej, niż w przeciętnym Hamptonie.
Przed udaniem się na zwiedzanie, do pokoju dociera moja zbawicielka - peruwiańska (choć pewnie chińska) farelka. Podpytywałem Marco, jak sobie tutaj radzą z chłodem w nocy w tych nieotynkowanych, nieizolowanych mieszkaniach i ponoć używają urządzeń tylko takich, bądź też działających na alkohol.
Na zwiedzanie miasta mam w zasadzie tylko ten jeden dzień, więc staram się zobaczyć możliwie dużo, ale z zachowaniem zdrowego rozsądku.
Prawie vis a vis hotelu jest Templo de la Tercera. Zaglądam tam na chwilę i tradycyjnie przyglądam się figurom sakralnym, które wyglądają, jak modelki z żurnala (gdy to Matka Boska) albo epatują krwią i horrorem (gdy to Jezus).
Po przejściu kilkuset metrów trafiam do niewielkiego muzeum, w której znajduje się "słynna" Juanita. Napisałem to w cudzysłowie, bo podejście do tej kwestii miałem ambiwalentne, by nie rzec wręcz, że sceptyczne. Ot, jakaś tam mumia, czy coś w tym stylu. No więc głąbie (to do mnie), po pierwsze nie żadna mumia, tylko kompletne (nie pozbawione wnętrzności) ciało 11 - 12-letniej dziewczynki, które nie uległo anihilacji dzięki działaniu mrozu. A po drugie, jest to ciało dziewczynki, która podobnie jak kilkanaścioro innych dzieci w podobnym wieku, które zostały najpierw odurzone, a potem rytualnie zamordowane ciosem w głowę i pochowane w ofierze złożonej bogom (prawdopodobnie po to, by namówić ich w ten sposób do zakończenia erupcji wulkanicznych). Niestety, naukowcy są niemal pewni, że ciał jeszcze przybędzie.
Wizyta w muzeum nie jest bardzo długa. Najpierw jest kilkunastominutowy film pokazujący ekspedycję Johana Reinharda (od jego imienia nazwano dziewczynkę), a potem, grupami językowymi, podąża się za przewodnikiem, który pokazując różne eksponaty snuje historię, której finał spoczywa w lodowym mauzoleum w ostatniej sali. Niestety, w całym muzeum nie wolno robić zdjęć, więc zamieszczam substytut - jeden z wizerunków Juanity dostępnych w sieci:
Pochodzi on z artykułu informującego o "udostępnieniu" Juanity zwiedzającym (https://andina.pe/agencia/noticia-museo ... 19970.aspx). Jestem zaskoczony, że to stało się tak niedawno temu.
Swoją drogą, ciekawe, że nawet tu dziewczynka jest nazywana mumią, co zupełnie nie pokrywa się z rzeczywistością.
Muszę przyznać, że się po prostu wzruszyłem, gdy ją tam oglądałem. Nie dość, że jacyś dorośli wpadali (wpadają i wpadać będą) na pomysł, że jakiejkolwiek maści siły wyższe oczekują od ludzi poświęcenia życia, by osiągnąć jakiś cel, to jeszcze dziwnym trafem wskazują do tego poświęcenia nie siebie samych, tylko niewinne dzieci. Parafrazując Lorda Farquaada, tok myślenia tych dorosłych jest z grubsza taki:
"Drogie dziecko - zginiesz ale jest to poświęcenie, na które jestem gotów".
Metody dokonywania tego poświęcenia zmieniają się w ciągu wieków, a efekt jest wciąż taki sam. Te śmierci są bezsensowne. I gdy patrzy się w puste oczodoły Juanity otoczone skóra jasną od przypadkowej ekspozycji na światło, odnieść można wrażenie, że spogląda ona gdzieś w dal, szukając odpowiedzi na pytanie: czy naprawdę warto było mi to zrobić?
Na końcu filmu otwierającego zwiedzanie jest wzniosła teza, jakoby Juanita poświęciła się dla swego ludu. Tak, jasne.... Chciała umrzeć tak samo jak wszystkie inne dzieci, których ciała spoczęły na wulkanach dominujących nad dzisiejszą Arequipą.
Po wyjściu z muzeum otrząsam się jakoś z tej smutnej historii. Miasto mi w tym trochę pomaga, bo jest jasne, a dookoła mnóstwo młodych ludzi. Ich na szczęście nikt raczej na szczyt wulkanu nie wyśle. Zamiast tego, wieczorami ćwiczą na skwerach układy taneczne.
Zaskakują mnie też kierowcy, którym zdarza się zatrzymać przed przejściem dla pieszych i przepuścić mnie na drugą stronę. To chyba jakiś lokalny fenomen. Choć, żeby nie było tak słodko, szybko dodaję, że to nie reguła, a w godzinach szczytu sytuacja bywa tu makabryczna.
Będąc przy tutejszej Plaza de Armas, zaglądam na moment do jeszcze jednego kościoła - Templo La Compañía de Jesús Arequipa.
Kolejnym punktem dzisiejszego programu jest klasztor Santa Catalina. Jeszcze do końca lat 50-tych XX w., gdy Arequipa została dotknięta silnym trzęsieniem ziemi, pełnił swą pierwotną funkcję, ale potem został wzięty pod opiekę przez prywatną firmę pod wiele mówiącą nazwą Promociones Turisticas del Sur SA, która przekształciła go w bardzo ciekawy i rozległy kompleks muzealny, otwarty dla publiczności od 1970 r.
Nawet bez wnikliwego wczytywania się w różne tabliczki informacyjne, trzeba tu spędzić minimum półtorej godziny, żeby obejrzeć wszystkie pomieszczenia i zaułki. Polecam z czystym sumieniem