+1
zawiert 5 lutego 2024 10:32
Image

Image

Szkoła podstawowa w Numwa jest płatna, 120 USD na rok. Plus wszystkie dodatkowe koszty. Do podstawówki dzieci wędrują po 5 km w jedną stronę, do gimnazjum bywa, że mają do przejścia nawet 15 km. Pytamy Bright'a, czy nie można np. im kupić rowerów. Bright mówi, że Pani Travers (Judy) kupiła kiedyś 50 rowerów, ale w ciągu miesiąca wszystkie się zepsuły. Myślę sobie, że w tym kraju dużo rzeczy szybko i bezpowrotnie się zepsuło.

Po lunchu trzy wolontariuszki (kowbojki z USA i Merida Waleczna) jadą do Pani Travers pomóc w zaganianiu bydła. Reszta z naszej ekipy jedzie na objazd terenu, poszukać żyraf i mniej popularnych antylop. Niebo robi się coraz bardziej stalowe, widać na horyzoncie, że idzie potężna burza, słychać grzmoty. Bright jest dobrej myśli, ale jednak gdy zaczyna wiać porywisty wiatr, zbiera nas do wozu i rusza w stronę domu. Ściana wody dopada nas 500m od naszego schronienia, ale uderzenie jest tak mocne, że gdy wbiegamy do salonu, z każdego z nas po prostu kapie. Ktoś rozpala ognisko, siadamy i się suszymy. Koniary przyjeżdżają po 30 minutach, je deszcz złapał w szczerym polu i nie było jak uciekać, a w pewnym momencie tak zacinało, że konie stanęły w miejscu i odmówiły dalszego marszu. Suszymy się przy kominku, jest miło i ciepło, ale słychać za oknem, że deszcz wcale nie zamierza przestać lać. Oby przestało do jutra, bo inaczej będzie z nami krucho.Środa 17.01.2024

Dzisiaj zabierają nas na zajęcia terenowe z rangerami, podczas których nauczymy się jak tropić nosorożce. Spotkanie jest bardzo ciekawe - najpierw mamy wykład o śladach stóp,nosorożcowych odchodach, ich "publicznych toaletach" i o tym, jak rozpoznać, którego nosorożca są to odchody. Następnie mamy szkolenie z obsługi odbiornika radiowego, który pozwala określić (bardzo zgrubnie) gdzie konkretny nosorożec się znajduje. Antena wygląda na prymitywną, ale chyba takie urządzenia to standard w "wildlife", bo w BBC Earth widziałem identyczny zestaw używany gdzieś w Brazylii. Jak bardzo "zgrubne" są to pomiary? Cóż, możemy na podstawie intensywności dźwięków "beep" ocenić kierunek przebywania nosorożca. Jakieś 30 stopni kątowych - tylko tyle i aż tyle. Przyzwyczajeni do lokalizacji gps mamy może duże oczekiwania, ale dla rangerów i tak użycie anteny jest dużym udogodnieniem, bo wcześniej musieli szukać nosorożców bazując tylko na umiejętnościach tropienia i na śladach zostawionych przez nosorożce w terenie.
Image

Image

Image

Udaje się nam zlokalizować czarne nosorożce - matkę i trzymiesięczne cielę. Oczywiście jest też guziec, one są wszędzie i zawsze wejdą w kard.

Image

Image


Po śniadaniu - prace remontowe. Dzisiaj mamy wzmacniać płot otaczający Imire. O ile sama siatka, wysoka na ponad 2 metry, jest nowa i mocna, o tyle problem leży w odległości między podporami tego płotu. Grube drewniane słupy znajdują się co 15-20 metrów, co sprawia, że między nimi siatka potrafi opadać albo być zniszczona przez zwierzęta. Aby temu zapobiec, co kilka metrów mamy montować małe paliki, które będą wzmacniały całość ogrodzenia. Paliki przygotowała dla nas grupa, która była tu tydzień wcześniej, dlatego dzisiaj musimy tylko je załadować na nasz samochód, a następnie przystąpić do pracy. Pracuje cała dwunastka wolontariuszy, więc dzielimy się na zespoły - ja roznoszę paliki i wyznaczam miejsca do montażu i wymiany, ktoś inny przy pomocy piły skraca nowe paliki do odpowiedniej długości, ktoś inny usuwa uszkodzone paliki, w końcu ostatnia grupa mocuje nowe elementy. Zaczyna padać, ale praca jest do wykonania, więc w lekkiej mżawce kończymy zadanie i wracamy na lunch.

Po lunchu pogoda się poprawia, a Bright ma dla nas zadanie specjalne. Gdzieś na terenie Imire znaleziono martwe cielę, mamy zwierzaka zlokalizować i dostarczyć do lwa i krokodyla. Poszukiwania cielaka nie trwają długo, bo padł przy samej drodze. Zanim zwierzę załadujemy na przyczepę, trzeba odkroić porcję dla krokodyla, co też Bright robi przy pomocy maczety. Część dziewczyn patrzy z zainteresowaniem, inne odwracają głowę i mówią coś o biednej krówce. Nasze córki, rozbawione, śpiewają coś o kręgu życia :)
Jedziemy najpierw do krokodyla - Kryspina. Od paru dni wiemy gdzie on mieszka, ale nigdy nie widzieliśmy go w całości poza wodą. Gdy tylko Bright wrzuca mu gicz cielęcą, Kryspin wyłazi ze swojego bajora. Kryspin ma ponad 90 lat i jest w Imire od bardzo dawna. Brigh mówi, że miał też dziewczynę w tym swoim bajorze, ale Imire jest na tyle wysoko nad poziomem morza, że temperatura tutaj nigdy nie osiąga poziomu wymaganego do tego, aby z jaj wykluły się młode krokodyle. Poza tym podczas pewnej powodzi poziom wody podniósł się na tyle, że kryspinowa partnerka dała nogę przez dziurę w płocie, której nikt nie zauważył. Kryspin poszedł za nią, ale z uwagi na swoje ogromne cielsko i powolne ruchy, nie mógł jej dogonić, i znaleziono go kilka kilometrów dalej. Po tej akcji naprawiono i wzmocniono płot, ale partnerki Kryspina nie udało się znaleźć. Trochę martwi nas to, że podczas tamtej ucieczki w Imire zorientowali się dopiero po tygodniu, że brakuje im krokodyla, ale Bright zapewnia, że teraz już jest ok i że jest bezpiecznie. Gicz cielęca ginie w paszczy Kryspina w ciągu 3 sekund, słychać tylko odgłos łamanych kości.

Image

Reszta cielaka jedzie do Mambo. Gdy zbliżamy się do lwiej skały, Mambo biega już nerwowo i patrzy na nas swoim przerażającym spojrzeniem. Bright mówi, że cielak jest za duży, aby go wrzucić w całości do klatki (musieliśmy go nieść w 2-3 osoby), dlatego trzeba będzie go wnieść lwu do środka jego wybiegu. Mambo zostaje wywołany w inną część wybiegu, a następnie Bright blokuje kratę oddzielającą dwie części ogrodzenia i otwiera inną kratę, prowadzącą na zewnątrz na otwarty teren. I w ten oto sposób jestem wmanewrowany we wnoszenie padłego cielęcia do środka lwiej klatki, w której jest gęsta, dwumetrowa trawa i nie mam bladego pojęcia, czy czasami Mambo nie ma jakiejś dziury w tym lichym płocie i czy zaraz nie zostanę zaproszony przez lwa na podwieczorek. Mam pewne obawy, czy aby na pewno moje ubezpieczenie podróżne obejmuje ten rodzaj aktywności i związane z nim ryzyko. Cielak jest ciężki, więc z trudem wraz z Bright'em wciągamy go 2 metry wewnątrz ogrodzenia i opuszczamy teren lwa. Bright zamyka właz zewnętrzny i wpuszcza Mambo do cielaka. Lew z łatwością łapie swój posiłek w paszczę i zanosi w głęboką trawę. Następnie rzuca się w naszą stronę z rykiem, dając do zrozumienia, że mamy zostawić go w spokoju.

Image

Na koniec dnia mamy jeszcze przyjemność odprowadzić słonie na wieczorny wypoczynek. Lubimy te spacery ze słoniami, czy to rano czy wieczorem. Jest bardzo malowniczo, niebo jest zachmurzone, szarość chmur, błękity i granaty nieba oraz zieleń traw i drzew świetnie współgrają ze sobą. Robię Marcie kilka zdjęć na wzór tego, które Tomek Michniewicz umieścił w swojej książce. Gdyby nie ta książka, nie było by nas tutaj, to pewne.

Image

ImageWtorek 16.01.2024

Dziś pierwszy kompletny dzień naszego programu wolontariatu. Czekają nas trzy aktywności, przed śniadaniem, po śniadaniu i popołudniowa. Zapowiada się to wszystko bardzo ciekawie, bo plany są bardzo zróżnicowane: zwierzęta, maczety i pistolety. I do tego musimy być gotowi o 6 rano do wyjścia, czyli czeka nas bardzo wczesna pobódka.

Bladym świtem jedziemy na spotkanie ze słoniami. Już je widzieliśmy kilka razy podczas pierwszych dni, ale tym razem nie będzie samego oglądania, tylko sprzątanie po słoniach. Zabieramy z naszego domu widły i łopaty i ruszamy do słoniowej zagrody. Na miejscu czekają na nas trzy taczki i proste zlecenie - cały obornik z zagrody trzeba załadować na taczki i wywieźć 200m dalej na pole. Obornik z pola, gdy swoje odleży, wykorzystywany jest przez mieszkańców z okolicy w ich ogródkach. Jest co wozić - nie jest to tylko sucha słoma, raczej przeważa ciężki cuchnący materiał, każda taczka robi kilkanaście kursów na pole, w tym czasie młodsze i starsze dziewczyny wywijają widłami i łopatami w zagrodzie. Nagrodą za uprzątnięty teren u słoni jest spacer z tymi zwierzętami i ich opiekunami. Mieliśmy już taki spacer w niedzielę, ale teraz jest inaczej, jesteśmy bliżej słoni i idziemy tam, gdzie one chcą nas zaprowadzić. Trawa jest jeszcze mokra, ale w tej sytuacji jest to nawet pożądane, bo można sobie wyczyścić obuwie ubrudzone w naszej akcji sprzątania. Powoli zaczynamy uczyć się imion rangerów, którzy opiekują się słoniami. Jedne z nich opowiada o swoim wypadku na motocyklu (rana nadal mu krwawi), inny, o zwyczajach dużego Mack'a, który lubi porywać nakrycia głowy wolontariuszy i chować je w swojej paszczy, aby później oddać je w zamian za jakiś smakołyk.

Image

Image

Po śniadaniu Bright rozdaje nam maczety, nawet naszym "młodszym nastolatkom", zabieramy też "medicine" (na opakowaniu widnieje nazwa KAPUT...). Bright tłumaczy, że dużym problemem w Imire jest "lantana tree" - krzak, przywieziony kiedyś z Australii, który tutaj jest gatunkiem inwazyjnym, rośnie wszędzie i bardzo szybko, i niestety wypiera rodzime gatunki uniemożliwiając wzrost nawet trawie, która spokojnie by rosła pod innymi krzakami. Metoda zwalczania lantany jest taka, że należy przy pomocy maczety wykarczować ją przy samym korzeniu, a następnie użyć "lekarstwa", niebieskiego żelu, do posmarowania drewna w tym co zostało po naszych cięciach. Krzaki rosną wszędzie na terenie Imire, ale Bright zabiera nas w zacieniony rewir Castle Kopie, bo słońce o tej porze operuje już nieznośnie mocno. Praca maczetą bardzo mi się podoba, ale okazuje się być dość ciężkim zajęciem  - upał, kolce na krzakach i ciężar maczety robią swoje. Ada i Ola zostawiają maczety i przechodzą do grupy malarzy kaputem, cała reszta dzielnie karczuje przez 2 godziny te kilkanaście krzaków. Kropla w szklance wody, ale Bright mówi, że stopniowo da się ograniczyć te rośliny, oraz że Imire zatrudni wkrótce ekipę do bardziej intensywnego karczowania. Ja w sumie mógłbym to robić codziennie, ale muszę popracować nad techniką, bo 2h wywijania maczetą zrobiło mi już odciski na dłoni.

Po lunchu mamy mieć zajęcia, na które bardzo liczę (znamy program na cały tydzień i od razu oceniłem ten punkt jako ciekawy). Jedziemy do centralnej części naszej sekcji Imire aby spotkać się z dowódcą rangerów z APU i mieć z nim lekcję strzelania. Po tych paru dniach w Imire wiem, że rangerzy mają przy sobie strzelby i karabiny szturmowe (chyba FN FAL), więc oczekiwania wobec lekcji strzelania mam dość wysokie, ale szybko zostaję sprowadzony na ziemię, gdy pojawia się ranger z czymś co przypomina z daleka sztucer, a okazuje się być wiatrówką, taką zwykłą, z łamaną lufą. W sumie, trudno się dziwić, mieli dać nam od razu ostrą broń do zabawy?
Najpierw jest część teoretyczna, w której omawiamy zasady bezpieczeństwa i tego, kiedy w ogóle można użyć broni. Mówi o trzech zasadach (jeśli nie masz pewności, nie strzelaj; jeśli możesz osiągnąć swój plan w inny sposób, nie strzelaj; jeśli nie ma już zagrożenia, nie strzelaj). Tłumaczy też, że każdy nowy ranger zaczyna szkolenie właśnie od lekkiej wiatrówki, żeby wyrobić w nim poprawne nawyki dotyczące celowania i zachowania zasad bezpieczeństwa. Zwróciłem na to uwagę, gdy podwoziliśmy rangerów - ilekroć z nami jadą "na stopa", przed wejściem rozładowują dla pewności broń, wyjmują magazynek, przestrzelają, nigdy nie zostawiają broni bez nadzoru - gdy jest to niewygodne dla nich bo coś robią, oddają broń drugiemu rangerowi.
Przed częścią praktyczną pada pytanie, kto umie strzelać i używać broni. Zgłaszają się dwie studentki z USA i ja. Każdy oddaje po kilka próbnych strzałów, a potem Bright robi nam turniej strzelecki, dzieląc nas na dwie drużyny. Amerykanki mają 100% trafień, na pytanie "gdzie się tak nauczyłyście strzelać" jedna odpowiada, że ma strzelnicę u siebie w domu w piwnicy (Sis mieszka w Montanie, jej rodzina hoduje bydło :)). Strzelanie jest w wersji lowcost, ale wszyscy mają dużo zabawy, a ja postanawiam kontynuować z córkami wątek po powrocie do kraju. :)

Image

Image

Wracamy na kolację, po której Maddie ma dla nas niespodziankę. Siadamy wygodnie na sofach w salonie, a na ścianie rzutnik zaczyna wyświetlać pierwsze kadry "Króla Lwa". Chyba każdy z nas ma w pamięci ten początek, wchód słońca, śpiew "na sigenia, mała-i " (pisownia wg moich córek, oryginalnie jest Nants ingonyama bagithi baba, jakby ktoś pytał), można powiedzieć że Marta czy ja wychowaliśmy się na pierwszej wersji tej kreskówki. A tutaj już pierwsze kadry wywołują u nas jakieś silne emocje, flashbacki z dzieciństwa połączone z tym, że jesteśmy w miejscu gdzie to wszystko wygląda tak samo. Takie same zebry, słonie, żyrafy... (nawet jeśli nie ma lwów). No niesamowite doświadczenie, do zapisania w pamięci "na zawsze", nawet jeśli jest to głupie oglądanie filmu Disneya.

Od jutra każdy wschód słońca, który widzimy z okien naszej sypialni, tu w Imire, będzie mi uruchamiał w głowie tę piosenkę z króla lwa.Poniedziałek 15.01.2024

W końcu nadchodzi ten dzień, w którym mamy zacząć nasz program wolontariatu. W sumie to nadal nie wiemy dokładnie jak to będzie wyglądało, jakaś Maddie ma po nas przyjechać, ale Lucynka nic więcej nie wiedziała ani nie potrafiła powiedzieć. Jemy ostatnie śniadanie i siadamy na bagażach, w sumie nie ma nic lepszego do roboty. Ja czytam książkę, dzieciaki łażą po drzewach, Marta nadal odpoczywa, bo po wczorajszym wieczorze wcale jej się nie polepszyło. Pewnie nadal odbija się nam czkawką ten zimny Wiedeń.

Image


Około godziny 9 przyjeżdża duże auto i zabiera nas na teren rezerwatu. Jedziemy tymi samymi drogami, które już znamy, ale w pewnym momencie skręcamy w prawo z głównej drogi i wjeżdżamy na teren, gdzie wśród drzew i zadbanego trawnika stoi ogromny dom.

Na werandzie siedzi grupa kobiet w różnym wieku, kilka starszych od nas pań, kilka młodych dziewczyn. Trzeba będzie się szybko ogarnąć w imionach i kontaktach. Kwaterują nas w ciekawy sposób - my dostajemy wypasiony pokój na parterze, nasze dwie młodsze mały pokoik na piętrze, a Tośka zostaje rzucona od razu na głęboką wodę - trafia na miejsce nr5 w pokoju z tymi młodymi dziewczynami. Maddie mówi, że mamy się teraz tylko przebrać w robocze ubrania, a na kwaterowanie będzie czas później. Robi nam szybki tour po domu, w dużym skrócie "to jest nasz wspólny dom, korzystajcie z niego jak z domu", no może z wyjątkiem zamkniętej szafy z ekstra płatnymi napojami i smakołykami oraz jej prywatnymi pokojami na uboczu. Warunki są super, może mniej ekskluzywne niż w Lodge, ale i tak jak na nasze różne perypetie z poprzednich lat jest lepiej niż dobrze.

Po krótkiej przerwie ruszamy na pierwsze zadanie wolontariatu. Nasz kierowca i przewodnik - Bright - zabiera całą grupę najpierw gdzieś w busz, gdzie jest pełno kamieni. Ładujemy kamienie na przyczepę, jedna z dziewczyn z USA targa głazy wielkości piłki lekarskiej, reszta z nas ogranicza się do rozmiaru rugby. Z przyczepą pełną kamieni jedziemy w inne miejsce Imire, do Lodge Section, gdzie Bright tłumaczy nam co trzeba teraz zrobić: wszechobecne guźce niszczą ogrodzenie, tworząc małe podkopy pod płotem. Jeśli taki podkop się zostawi bez nadzoru, to większe zwierzęta będą próbowały się przedostać się pod płotem, powiększając tym samym dziury i niszcząc ogrodzenie. Trzeba więc te dziury po guźcach zasypywać głazami. Bright mówi, że kiedyś będzie tutaj dla bezpieczeństwa elektryczne ogrodzenie, ale na razie nie ma na to pieniędzy, bo trzeba zapewnić stałe zasilania, a przy awariach prądu jest to niemożliwe.

Wracamy na lunch. Nie jest on tak wypasiony jak te dla gości Lodge, ale jest zdecydowanie lepiej, niż się spodziewaliśmy. Jedzenia jest w nadmiarze, dużo warzyw, owoce na deser. Widać, że nie będziemy tutaj narzekać na jedzenie.

Po obiedzie mamy drugi wypad w teren i kolejne zadanie - sprzątanie śmieci. Marta zostaje w domu, jednak nadal źle się czuje. Bright dzieli nas na mniejsze grupki i rozstawia przy nowiusieńkiej asfaltowej drodze, która rozdziela dwie sekcje Imire. Mamy iść szpalerem i zbierać plastiki i inne śmieci, które kierowcy samochodów wyrzucają przez okna. Masa plastiku, puszki po piwie, butelki, folia. Trzeba to wyzbierać, gdyż w przeciwnym razie wiatr część tych śmieci przerzuci za płot, zje to jakieś zwierzę, i będzie kłopot. Idziemy wzdłuż tej drogi jakieś 2 kilometry, a następnie już samochodem ruszamy w stronę pobliskich zabudowań. Tam Bright przystaje, i mówi, że mamy wyrzucić wszystkie śmieci do wielkiej dziury w ziemi pełnej różnego śmiecia (sic!). Mi na myśl przychodzą wysypiska śmieci, które pamiętam gdzieś z końca lat 80-tych z mojego rodzinnego miasteczka. Widać konsternację u wolontariuszy, chyba wszyscy odwykli od tego sposobu pozbywania się odpadów. Bright mówi, że teraz nikt nie segreguje śmieci w Zimbabwe, były jakieś firmy recyklingowe, ale rząd zakazał ich działalności. Więc muszą wyrzucać plastik do ziemi. Wracamy do domu, mijając po drodze stada antylop i żyraf.

Image

Image

Image

Po kolacji Maddie robi nam prezentację o Imire. Część rzeczy jest dla nas znana, ale chętnie słuchamy wszystkich informacji, tak aby mieć kompletny obraz. Mówi o tym, skąd Traversowie się tu wzięli, dlaczego Imire jest podzielone na kawałki. Opowiada o dużych zwierzakach, które zamieszkują, podaje statystyki dotyczące zagrożonych gatunków, opowiada o masakrze z 2007 roku. Wyjaśnia, dlaczego na terenie Imire jest tak dużo krów i jaka jest ich rola. Wyraźnie widać, że Maddie jest tutaj dla nas i ma tyle czasu, ile tylko chcemy - to też miła odmiana, często takie prezentacje są robione na szybko i na odwal. Pytamy Maddie skąd tu się wzięła (ma dość ciężki brytyjski akcent) - ona na to, że uciekła z biura z Londynu, bo stwierdziła że nie będzie marnować swojego życia jako grafik komputerowy gdzieś w szklanym budynku w City. Teraz mieszka w buszu i jest instruktorem wildlife i nie wyobraża sobie innego życia. Wiemy już, że trafiliśmy w dobre miejsce.Weekend 12-14.01.2024

Pierwsze dni w Zimbabwe zlepiają się nam w jedno, więc jako jeden wpis umieszczę je tutaj.

Pierwszy nasz kontakt z Afryką następuje w piątkowy ranek na lotnisku w Nairobi. Lot z Amsterdamu był znośny, ale nasz B787 lini Kenya Airways najlepsze lata miał już za sobą i na wygody w klasie ekonomicznej nie było szans. No i ten pierwszy kontakt zapowiada, że będzie tutaj inaczej niż zwykle - na kontroli bezpieczeństwa po przylocie długie kolejki, większość maszyn wyłączona, pracownicy wolą ze sobą gadać niż pracować. Przy gate docelowym tłum, nikt nic nie wie, zmiana gatea załatwiana jest przez panią, która mówi "follow me" i grzecznie 200 osób idzie w inną część lotniska. No i lot też o czasie nie odlatuje, ale przynajmniej udaje się przez WiFi powiadomić Imire, że lecimy z lekkim opóźnieniem i że widzimy się w Harare. Jeszcze tylko stop techniczny w Lusace (nie można wyjść z samolotu, trzeba siedzieć na miejscu i grzecznie podnosić nogi gdy przychodzi ekipa z odkurzaczami), i ostatecznie około 13 schodzimy do lądowania w Harare.

Drugi kontakt z Afryką też jest ciekawy. Po pierwsze, o dziwo, na immigration poza nami nie ma nikogo. Większość podróżnych przeszła szybko, my wypełniamy 5 karteluszek, dla każdego pasażera po jednej, i podchodzimy do kontroli. Pan ogląda, mówi "dzień dobry", dalej ogląda paszporty, jego koleżanka wypisuje wizy do wklejenia. Daję im dwa banknoty studolarowe, bo drobnych mam mniej, niż grubych, więc wolę jeszcze na lotnisku rozmienić ile się da. W tym czasie pan pyta o plany, czy pierwszy raz w afryce itp, a ja doznaję olśnienia i pytam się po polsku Marty, czy oni nam wydali z tych 200 dolarów, czy coś przegapiłem. No więc nie wydali, a tymczasem pan uśmiechnięty wręcza paszporty, mówi senkju i welcome to Zimbabwe. Ja mu też senkju, ale pytam gdzie moje 50$ reszty, i wtedy oh przepraszam już wydaję pani sięga do kieszeni koszuli i znajduje 50$ reszty, które mi się należy (wiza jednorazowa to 30$). Cóż, gdybym się nie upomniał, byłoby -50 dla mnie, a dla nich +25 na głowę do podziału. Jeszcze tylko dokładne prześwietlenie bagażu, akurat zabrali się za wybebeszanie komuś walizek, więc przyspieszyliśmy kroku - to ostatnie co trzeba przejść na lotnisku. Po wyjściu do hali przylotów od razu widzimy punkt orientacyjny - wielki sztuczny nosorożec oraz nasz kierowca w ubraniu z logo Imire i kartką z naszym nazwiskiem. Wszystko się zgadza, ten sam gość co na zdjęciu, które nam przysłali.
Mówimy Netonowi (nasz kierowca), że kazali nam tutaj kupić kartę sim Econet i internet budnle, budka jest 3 metry dalej. Neton na to, że ok, że on ma odebrać bagaż który komuś zgubili i miał odlecieć i że zaraz przyjdzie. Ja załatwiam kartę sim w 5 minut, Neton bagaż załatwia ponad godzinę. Czekamy na niego cierpliwie siedząc na podłodze, ale po chwili ochrona lotniska nas przegania "nie wolno siadać na podłodze", cóż, krzesła sa zajęte, więc trzeba stać.

Podróż z lotniska do Imire trwa 2h. Początek to ładna autostrada, ale im dalej od stolicy tym drogra gorsza, bardziej dziurawa, a po godzinie już bez asfaltu. Obserwuję krajobraz przez okno i widać wszędzie opuszczone i zniszczone budynki, połamane słupy energetyczne, pola, które nie są uprawiane.

W końcu przyjeżdżamy do Imire Lodge, naszego tymczasowego miejsca pobytu. Wolontariat zaczyna się w poniedziałek, ale loty wypadły nam tak jak wypadły, i jakoś te trzy dni trzeba było zająć i gdzieś przenocować - udało się dla nas znaleść miejsce w Lodge. Wita nas Lucinda (młoda Brytyjka), która zarządza rezerwacjami oraz nasi przewodnicy na kolejene dni - Anyway i Edmore. Tak, to są imiona :), zdaje się, że w Zimbabwe tak mają.

Kwaterują nas szybko do dużego rodzinnego domu (standard, jak i cena, premium), i od razu zabierają na game drive. Sprawy dzieją się szybko - ledwo co przyjechaliśmy, a już siedzimy na pace pickupa i jedziemy polnymi drogami - wszędzie zebry, impale, jakieś inne nieznane nam antylopy, żyrafy. Anyway przystaje i pokazuje, że tam na polu biegną szakale, za chwilę zza krzaków wybiegają dwa nosorozce, matka i młode. Wszystko dzieje się ekspresowo, i tak robimy nasze pierwsze w życiu safari między przyjazdem z lotniska a kolacją. Kolacja też jest premium. Przysiada się do nas Christioano, Portugalczyk mieszkający w Szwajcarii, był tutaj już kiedyś i wrócił ze swoim sprzętem foto aby fotografować dzikie ptaki. Robi nam szybkie wprowadzenie do tego gdzie jesteśmy i co robimy. Okazuje się, że lodge jest prowadzony przez siostrę Reilly'ego i jej męża. Tenże mąż przed kilkoma laty był szefem kucharzy w ekipie F1 McLaren, ale po kilku sezonach mu się znudziło i osiadł w Zimbawe. Ale to co serwuje kuchnia tego wieczoru jasno nam daje do zrozumiena, kto szkoli kucharzy i że widać, za co się tutaj płaci. Z resztą, wszystkie posiłki jakie nam tutaj w Lodge zaserwują, będą na najwyższym poziomie.

Image

Image

Image

Rano, po śniadaniu, widzimy dokładniej jaki jest model działania Lodge. Zjeżdżają się stoponiowo goście, część z nich będzie tylko na półdniowej wycieczce (np. grupa chłopców z jakiejś drużyny piłkarskiej), inni zostaną na noc (jest 6 domków do spania). Dzielą nas na kilka grup, pakują na samochody, robią objazd (kolejny game drive), inne trasy, inne rzeczy, zupełnie nie przeszkadzamy sobie nawzajem. Około 13 jest lunch w terenie, z widokiem na zatokę. Christiano mówi nam, że mamy siąść na skałach, bo zaraz przyjdą słonie - i rzeczywiście, poniżej nas pojawia się para słoni. Po lunchu odwożą nas do Lodge, mamy czas wolny, a wieczorem kolejna przejądżka, tym razem znajdujemy więcej nosorożcy. Wieczorem, po kolacji, rozpalają ognisko i siadamy sobie do rozmowy z rodziną, która tego dnia jeździła z nami w jednym wozie. Starsza pani urodziła się w Zimbabwe, ale mieszka z mężem w Walii i teraz razem przyjechali tutaj odwiedzić córkę i jej mężą, którzy na stałe mieszkają w Harare. Wszyscy biali, ale mówią o sobie, że są 'stąd'. Siedzą sobie przy ogniu, popijają drinki, jest luźna rozmowa o Harare, bo poza nami jest też rodzina dyplomatów z Kanady, którzy mieszkają z dziećmi w stolicy i opowiadają o korkach w mieście i innych takich drobnych sprawach. Gdy dyplomaci idą położyć dzieciaki spać, pytamy od niechcenia jak im się tutaj żyje.Ku naszemu zaskoczeniu, rozmowa od głośnej i śmieszkowej (na lekkim rauszu) przechodzi w ciągu jednej sekundy w poważną rozmowę, lekko obniżonym głosem i ściszonym tonem. Gość opowiada, że oni, biali, trzymają się z boku. Ze nie jest źle, jak w RPA, ale dobrze też nie jest. Że korupcja, przewałki w wyborach, sprowadzane z Chin długopisy ze znikającym atramentem, których muszą używać w czasie głosowania. Że go napadli w domu w nocy, ale włamywacze mówili i po Zulu i w Szona, więc byli i z RPA i lokalni. I że nigdzie nie zamierza wyjeżdżać, bo to jego kraj.

"Fiordy? Fiordy to mi z ręki jadły!"
Image


W niedzielę ma być podobnie, ale nas postanwaiają wydzielić i robią nam indywidualny program - tylko nasza piątka. Jedziemy na Castle Kopie, formację skalną w centrum Imire, a następnie mamy indywidualny spacer ze słoniami, do miejsca lunchu. Wolny czas w Lodge spędzamy na nicnierobieniu, odsypianiu i walce z infekcją, bo zimnica z Wiednia jednak zdaje się dawać niektórym we znaki. Fajne jest to miejsce, jedzenie wybitne, ale nie dalibyśmy rady wytrzymać tutaj dłużej niż te weekendowe dni. Pokazali nam wszystko co mają, widzieliśmy krokodyla, wszystkie słonie (w tym Nzou, słonicę, która myśli, że jest bawołem i żyje z bawołami), lwa zza krat i całą masę różnych zwierzaków kopytnych. Mamy ogromny apetyt na nadchodzące 2 tygodnie w wolontariacie, które na pewno będą niezapomniane.

Kopie Castle:
Image

Image

Słonica Nzou:
Image

Dodaj Komentarz

Komentarze (28)

igore 5 lutego 2024 12:08 Odpowiedz
Czekam na więcej. Tym bardziej, że o ile dobrze myślę będzie o Zimbabwe i jestem ciekaw, czy coś się tam zmieniło od mojego pobytu w 2018.
kameander 5 lutego 2024 12:08 Odpowiedz
Zakładka, bo czuję, że warto.
dad 5 lutego 2024 12:08 Odpowiedz
zawiert napisał:A tymczasem gdzieś w innej części świata rano wzeszło słońce nad sawanną. Słonie, nosorożce, zebry, żyrafy, antylopy ruszyły w poszukiwaniu ulubionego jedzenia. Każdego ranka gdzieś w Afryce budzi się gazela. Wie, że musi być szybsza od najszybszego lwa, bo w przeciwnym razie zginie. Każdego ranka gdzieś w afryce budzi się lew. Wie, że musi być szybszy niż najszybsza gazela, bo w przeciwnym razie umrze z głodu. Nie ma znaczenia, czy jesteś lwem, czy gazelą - ważne, że gdy wstaje słońce, musisz być gotowy do biegu". - Christopher McDougallTak mi się skojarzyło jakoś ;)
nvjc 7 lutego 2024 23:09 Odpowiedz
Interesująca koncepcja z pisaniem od tyłu, aż sam jestem ciekaw jak to wyjdzie w całości. Póki co zapowiada się świetnie ;)DAD napisał:Każdego ranka gdzieś w afryce budzi się lew. Wie, że musi być szybszy niż najszybsza gazela, bo w przeciwnym razie umrze z głodu.Jako Pan Maruda dodam, że jednak najczęściej rano lew nie budzi się z myślą o polowaniu na gazelę, a co najwyżej odpoczywa nażarty po nocnym polowaniu (lub jeszcze częściej po nieudanej próbie nocnego polowania) :D
zawiert 8 lutego 2024 17:08 Odpowiedz
Koncepcja pisania do tyłu albo wypali albo nie. :) Ostatecznie będzie można przejechać do końca i czytać od drugiej strony.
qba85 9 lutego 2024 12:08 Odpowiedz
Trzeba było pisać totalnie od końca, czyli zacząć od tego, że wysiadacie z tramwaju we Wrocławiu itd. itp. :))
kabanos 9 lutego 2024 12:08 Odpowiedz
@zawiert, na kolejowych grupkach krąży informacja że polscy konduktorzy nie mogą nic kontrolować poza granicą Polski, więc w praktyce nikt nie bawi się w kontrolę koncówki - legalnie odcinek wynosi 1300 m :) aczkolwiek braku nadgorliwców nikt nie gwarantuje... Jest obecnie taka oferta jak visit Ostrava, bilet z Wrocławia kosztuje w niej 15€. Z Opola 8,5€. Można kombinować dalej...Żuki sympatyczne. A konwencja pt. opisywanie po dniu, przynajmniej mi, się podoba; łatwiejsze do ogarnięcia niż dzielenie w jeszcze mniejszej skali i cofanie :D
kumkwat-kwiat 9 lutego 2024 17:08 Odpowiedz
Oryginalny pomysł i na pewno wyjdzie z tego ciekawa relacja.Niemniej jednak mi ciężko się czyta z tego względu, że do końca wpisu nie wiem o jakim miejscu jest mowa (ostatni dzień i wschód itp.). Może specjalnie tak piszesz, ale jeśli nie, to postaraj się wpleść gdzieś nazwę miejscowości.
cart 9 lutego 2024 17:08 Odpowiedz
Przecież było wspomniane Harare.
zawiert 9 lutego 2024 17:08 Odpowiedz
@kumkwat_kwiat nie chciałem spoilerować za bardzo, ale umówmy się, że w następnym wpisie padnie nazwa miejsca. Nie mam tej relacji napisanej na boku i zredagowanej, pisze na bieżąco w wolnej chwili.
elwirka 15 lutego 2024 17:08 Odpowiedz
Wciągnęłam się niczym w książki Michniewicza;-) Czekam na kolejne odcinki.
zawiert 15 lutego 2024 23:08 Odpowiedz
Pan T.M. jest winny tej całej historii, którą tutaj publikuję, ale wrócimy do tego tematu za jakiś czas. Postaram się utrzymać moje założenie i dodawać odcinek co drugi dzień. Zobaczymy kiedy mi pamięć zacznie wysiadać :)
zawiert 19 marca 2024 23:08 Odpowiedz
@QbaqBA - cóż, teraz już nie ma odwrotu, ale zostały 1-2 wpisyz dojazdu i pewnie jakieś post scriptum. na spotkania w realu mam prezentację ze zdjęć i filmów zupełnie w innej kolejności. ;)
zawiert 26 marca 2024 12:08 Odpowiedz
Środa-Piątek 10-12.01.2024Wybór Wiednia jako lotniska dolotu był oczywisty, cena od osoby wychodziła 500zł taniej od Berlina i ponad 1000zł taniej od Warszawy. Przy pięciu osobach nie ma co nawet się zastanwiać, czy aby na pewno taka tułaczka ma sens. Niestety wyloty z lokalizacji innej niż "spod domu" zawsze nam stwarzały jakieś głupie komplikacje, nie mogło się więc obyć bez nich i tym razem. O ile więc pierwotny plan zakładał dojazd do Wiednia z Wrocławia samochodem, to wycieczka na Śląsk pewnej grudniowej niedzieli przy gwałtownym ataku zimy zniechęciła mnie do tego pomysłu dostatecznie mocno. Po analizie opcji alternatywnych padło na Intercity i nową ofertę bezpośredniego połączenia z Wrocławia do Wiednia, w opcji first minute za niecałą stówkę od osoby. Wyjaz z Wrocławia rano, więc fajnie, bo na spokojnie dojedziemy, i niefajnie zarazem, bo trzeba nocować w Wiedniu. Wychodzimy więc o 5 rano z domu w zimną i ciemną noc i drepczemy z bagażami na tramwaj, a dalej na dworzec kolejowy. Że też akurat teraz zima musiała zaatakować w Europie, przecież nie polecimy w grubych puchowych kurtkach do Afryki. Zostaje nam kompromis, ubrać się w miarę ciepło i na cebulkę, ale ten kompromis we wrocławskiej i wiedeńskiej aurze okazuje się daleki od ideału.Wiedeń mamy już przerobiony kilkukrotnie, więc w zasadzie nie chce nam się zwiedzać, ale przyjazd naszego pociągu wypada o 3h za wcześnie względem dostępności noclegowni z Airbnb, więc postanawiamy ten czas spędzić produktywnie i w połowie drogi między Wien Hbf. a naszym noclegiem wchodzimy pooglądać Klimta w Belwederze (hint: można tam spokojnie iść z plecakami, nawet jak ktoś Wam powie, że najbliższa przechowalnia jest na Hbf. to go nie słuchajcie - w Belwederze są szatnie i można tam zostawić dosłownie 1m3 bagażu w specjalnych schowkach, ale uwaga, plecaki ok, walizki - not ok). Po dawce sztuki (dzieci free, dorośli online kilkanaście eur/os) trafiamy w końcu do mieszkania z Airbnb. Kto był w Wiedniu choć raz :) to wie, że rynek Airbnb jest tam dość specifyczny, bo Adam albo Josef mają w swoim porfolio po tysiąc mieszkań, a jak klikamy na szczegóły tego hosta to wśród języków, które nasz wiedeński host zna, znajdziemy w tej kolejności arabski, urdu, niemiecki, angielski (możliwe są też inne zestawy podobnej prowieniencji). No więc Adam albo Josef może i odremontował swoją kamienicę i "apartament" w tejże, ale zawsze nam się trafi coś z usterką. Tym razem usterka polega na tym, że coś wywala korki (różnicówkę), i albo nie ma prądu wcale (co oznacza, że jest ciemno i zimno bo nie działa piec), albo prądu nie ma w pokoju i łazience. Rozmowa z Josefem przez Airbnb przypomina dzwonienie na helpdesk IT do Rajesha, więc z uwagi na to, że jesteśmy zmęczeni i nam się nie chce teraz szukać innego mieszkania, a z tego w którym jesteśmy mamy 100m do stacji kolejki, która zabiera nas na lotnisko, dajemy sobie spokój. Jest chłodno, ale tę jedną noc wytrzymamy, poza tym nie ma co iść z Josefem na noże, bo na powrocie śpimy w jego innej ofercie w budynku tuż obok. Cóż, w takich sytuacjach brakuje mi cech np. mojej siostry, która by nie odpuściła tematu, za to ja wolę już machnać ręką i zacisnąć (...) zęby. O 6 rano w mieszkaniu jest tylko trochę cieplej, ja żałuję głupiej decyzji odpuszczania tematu, dzieci pociągają nosami, a Marta mówi, że to było głupie i pewnie jeszcze odchorujemy tę noc. No nic, nie ma co marudzić, trzeba się brać do roboty i lecieć na lotnisko.Dalej już jest prosto i standardowo. Ponieważ, jak prawnie nigdy, mamy bagaż 1x23kg/os, każdy nadaje plecak (z kurtkami) aż do Harare, i na lot do Amsterdamu wsiadamy już na lekko. W Amsterdamie wynudzamy się kilka godzin na terminalu, ale ponieważ to lotnisko było miejscem wylotowym dla znacznej liczby naszych dalekich lotów, wiemy gdzie się podziać i jak przezimować czas oczekiwania na lot do Nairobi. Dzisiaj rano witał nas zimny Wiedeń, jutro powita nas gorące Harare.
zawiert 27 marca 2024 12:08 Odpowiedz
Prolog, albo epilog, można sobie wybrać.Jest rok 2018, nazwisko Tomasz Michniewicz znamy z radia, więc Marta chętnie bierze do ręki jego książkę, chyba ktoś nam ją pożycza wtedy, za pierwszym razem. Jest o poszukiwaniu skarbów, ale w książce pojawia się też wątek o rezerwacie z Zimbabwe. Pamiętam, jak Marta mówi mi, że muszę to przeczytać koniecznie, bo jest taka historia (...) i taki facet Reilly (...) i że można tam pojechać. Sprawdzam gdzie to jest, wtedy w 2018 roku Zimbabwe wywołuje u mnie tylko dwie myśli: dyktator i hiperinflacja. Ok, czyli trzeba lecieć do Harare, hm... no drogie te loty, pomyślimy, na razie i tak nie ma urlopu bo wyjazdy poplanowane.W 2020 już prawie mamy bookować, ale pewien wirus demoluje nasze plany podróżnicze.W 2021 nadal nie da się lecieć do Afryki, w ogóle Zimbabwe wypada z gry.W 2022 mamy jechać dookoła świata, więc cały wysiłek urlopowy i finansowy ogniskuje się na tym projekcie, Afryka musi poczekać. W 2023 już nie mamy wymówki - planów nie ma, najstarsza córka z edukacji domowej trafia w objęcia normalnego systemu szkolnego i "tylko dwóch tygodni ferii" - teraz albo nigdy, mówi do nas Zimbabwe. Odwrotu nie będzie.Żadnej podróży nigdy (albo prawie nigdy) nie żałowaliśmy. Tej, jak się okaże, nie tylko nie będzie nam szkoda, ale będziemy żałować, że dopiero teraz tam trafiliśmy. Wtedy, w 2018 roku, ani nawet w styczniu 2024, nie przypuszczaliśmy, że wyjazd w dziwny sposób odciśnie na nas swoje piętno. Z książki "Dal", M. Kydryńskiego: Pierwsza scena z filmu "Pod osłoną nieba." Troje podróżnych wysiada ze statku w afrykańskim porcie. Siedzą na walizkach, czekają na transport do miasta. Rozmawiają."- Jesteśmy prawdopodobnie pierwszymi turystami od czasów wojny.- Nie jesteśy turystami, tylko podróżnikami.- Co za różnica?- Turysta to ktoś, kto już od przyjazdu myśli o powrocie do domu, podczas gdy podróżnik nie wie, czy w ogóle wróci".Część każdego nas została w Afryce, reszta wraca tam już za niespełna rok.
hiszpan 27 marca 2024 12:08 Odpowiedz
Poddałem się po drugim wpisie i cierpliwie czekałem na zakończenie /początek aby wszystko przeczytać chronologicznie. Tak chyba jest lepiej mimo wszystko. Afryka jest magiczna, mój przyjaciel właśnie przejeżdża ją na motocyklu (Zachodnie wybrzeże - od Maroka do Namibii) i mam codzienną porcję info i fotek. Ale kto raz doświadczył tych miejsc a zwłaszcza nocował w lokalnej wiosce i obcował z tubylcami ten ma już pewne piętno odciśnięte na zawsze! To taka miła zadra w duszy, która zmusza cię do ciągłej tęsknoty do kolejnej podróży w te miejsca...Moja następna podróż tam już za 35dni :) PS. Cytat z Dal pożyczam ;)
agagy 28 marca 2024 05:08 Odpowiedz
Ja przeczytałam wg kolejności zaproponowanej przez autora :)
marttynna 9 maja 2024 23:09 Odpowiedz
Bardzo fajna relacja, zupełnie mi nie przeszkadzała odwrotna chronologia. Zachęciłeś mnie do sięgnięcia po książkę Tomka i zgłębienia tematu wolontariatów-za to z całego serca dziękuję. Życzę szybkiego powrotu w te rejony
zawiert 10 maja 2024 12:08 Odpowiedz
Dzięki. @marttynna Wczoraj kupiliśmy bilety na następny rok, więc klamka zapadła. Zabieramy ze sobą rodziców (60+) i przyjaciela, którego kiedyś namówiliśmy na Wietnam i złapał bakcyla dalekich wyjazdów.
pietrucha 3 października 2024 23:08 Odpowiedz
Cudowne fotki. Czy mógłbyś powiedzieć więcej nt. samego w sobie wolontariatu? Czy była jakaś rekrutacja? Jak to wyglądało finansowo? Zasady/reguły, które były zaskakujące? Jakie odczucia co do takiej formy urlopu/pomocy itd? :)
zawiert 6 października 2024 17:08 Odpowiedz
Cześć. Ten wolontariat to tak naprawdę “wolontariat” ;) bo jeszcze się płaci za to ekstra kasę - na utrzymanie wolontariusza, jedzenie transport i reszta idzie na cele ośrodka. Więc tutaj akurat w Imire to jest wersja soft, są inne rodzaje wolontariatu w Afryce gdzie zasuwa się fizycznie po 10h non stop, jest tego masa ale nie braliśmy w tym udziału. Tutaj w Imire chodziło o to że można z dziećmi być więc to nam ułatwiło wybór. Rekrutacji nie ma, wolne terminy i 900$ za tydzień i po sprawie. Odbierają z lotniska i odwiozą na lotnisko, na miejscu w sumie kasy się nie wydaje więc poza lotem, wizą i samym Imire nie ma innych wydatków. Można być z małymi dziećmi, mieli wolontariuszy od 3 do 90 lat wg wieku, są dwa miejsca zakwaterowania - duży dom i bardziej na uboczu namiotu glampingowe. Malarii brak jeśli to istotne.
kumkwat-kwiat 6 października 2024 23:08 Odpowiedz
@PietruchaPoczytaj trochę o wolontariatach, Jak chcesz komuś naprawdę pomóc to wpłać pieniądze. Jeśli chcesz podróżować i zwiedzać to zwiedzaj, a nie udawaj, że pomagasz. W większości sytuacji próba pogodzenia obu nie poprawia w istotnym znaczeniu sytuacji na miejscu.
gadekk 6 października 2024 23:08 Odpowiedz
@kumkwat_kwiat ale o Imire z szacunkiem proszę, to nie jest afrykańska maszynka do generowania pieniędzy. Reilly Travers i ekipa robią doskonałą robotę dla zwierząt.
kumkwat-kwiat 7 października 2024 17:08 Odpowiedz
Robienie dobrych rzeczy w Imire (czego absolutnie nie neguje) nie zmienna faktu, że ni jest to klasyczny wolontariat, a raczej "biznes wolontariatowy" finansujący ochronę zwierząt.
wtak 8 października 2024 12:08 Odpowiedz
@zawiertwiert Napisz proszę jak wygląda sprawa szczepień, leków, malarii itp
zawiert 13 października 2024 23:08 Odpowiedz
Cześć,Ze szczepieniami i ogólną profilaktyką to wiadomo, każdy ma swój rozum i dostęp do lekarza medycyny tropikalnej. Ja napiszę co my zrobiliśmy w tym roku w styczniu i co planujemy zrobić w przyszłym roku bo lecimy tam znowu. Bazujemy na naszym skromnym doświadczeniu i na tym, co dokładnie w danym miejscu będziemy robić, więc nie jest to uniwersalna recepta na Afrykę. Tyle jako 'disclaimer'.W Imire nie ma malarii, więc Malarone można sobie darować. W porze deszczowej komary widziałem raz, nad jeziorem, gdy poszliśmy na zachód słońca na wieży obserwacyjnej. Samo zakwaterowanie jest nad tym samym jeziorem i moskitiery nie użyliśmy ani razu. Poza tym wysokoś n.p.m. w tym regionie malarię skutecznie blokuje. (w przyszłym roku będziemy przez tydzień w Chobe i Moremi przed pobytem w Imire i tam będziemy już chemię antymalaryczną brać).W Imire wścieklizny nie ma i w zasadzie nie ma jak się takowej nabawić. Były przed laty hieny (za płotem, tak jak lew Mambo), one miały wściekliznę i musieli je uśpić. Rozmawiałem z Maddie na ten temat, opowiadała że we wsi w okolicy jakiegoś chłopca pogryzł pies no i był duży problem ze zdobyciem surowicy. Więc o ile po wsiach nie będziemy sami się włóczyć, to wścieklizna raczej nam nie grozi.Ze szczepień "innych" mamy oczywiście od zawsze wzw a+b, dur brzuszny jeszcze ważny, była epidemia cholery w Harare ale bardziej w mediach rozdmuchana niż w realu (nawet konsul honorowy RP uśmiechnęła się jak wspominaliśmy o cholerze), ostatecznie się nie szczepiliśmy ale nie mieliśmy w planach żadnego miejsca gdzie byłaby ekspozycja na cholerę. W Imire mają własną studnię głębinową i jedzenie jest pewne. Jedyne co sobie "dorobiliśmy" jako 40-latkowie to szczepionka na Polio, bo mnie zakaźnik ostrzegł że w Afryce i w Indiach ta niegdyś niegroźna choroba się odradza. Więc braliśmy w PL Boostrix Polio (albo Adacel Polio, nie pamiętam), i trafiło nam się jak ślepej kurze ziarno bo jest to szczepionka wieloskładnikowa, więc przy okazji mamy odporność na krztusiec, który od wakacji w Polsce szaleje (np. w liceum córki). BTW. aktualne szczepionki Boostrix/Adacel Polio są bardzo trudne do dostania, właśnie przez krztusiec. Zdrowotnie cały ten wyjazd oceniam bardzo dobrze. Raz jeden miałem wątpliwości gdy zabrali nas na wizytę w wiosce i podali nam jedzenia w wioskowej chacie w warunkach, cóż, no niskich standardów (nawet bardzo niskich), ale nikomu z grupy nic po tym nie było :) tylePS. @kumkwat_kwiat - tak ja wiem, że jest cały biznes wolontaryjny. Traversowie zostali wybrani przez nas po dogłębnym zbadaniu tematu. Jak ktoś chce pomagać "na full" to są inne opcje, tak jak mówisz - wpłacić kasę albo jechać na misje z unicefu, opus dei, pah czy co tam jeszcze. Do wyboru do koloru. ;)
raphael 23 października 2024 23:08 Odpowiedz
;) chyba turysta taki, jestem konwencjonalny bardziej jakoś - pisał nie formę taką na się bym sam bo ciekawością z bardziej tym Przeczytałem. wyjazdu przedstawienie na pomysł własny swój mieć przecież może każdy ale, tyłu od czytało to mi się dziwnie Trochę. relacja ciekawa Całkiem
jaco027 24 października 2024 12:08 Odpowiedz
Powyższe ^^^ to czarny koń w kategorii łapu capu [emoji6]Albo mistrz Yoda uczy się polskiego [emoji1787]