Geneza tej podróży jest prosta. Niesamowita promocja / błąd taryfowy na bilety w biznes klasie liniami Turkish Airlines do Melbourne. To aż 4 długie loty w A350 (z międzylądowaniem w Singapurze).
Najpierw zaproponowałem wyjazd żonie dla całej rodzinki
:) Żona jednak zaprotestowała, że długa podróż z 3-latką będzie udręką, w czym muszę przyznać jej rację. Co innego, gdyby to była główna 2-3 tygodniowa podróż np. na ferie. Tyle czasu jednak nie mieliśmy. Jetlag i całe dnie w samolocie nie brzmią dobrze dla najmłodszej.
Ja z kolei nie potrafię przepuszczać tak dobrych okazji. Wybrałem więc jeden z niewielu wolnych okresów i zacząłem planowanie tej intensywnej podróży. Z uwagi na samotną podróż czas mam ograniczony do niezbędnego minimum. Powoduje to trochę ryzyka na przesiadkach i ekstremalne zmęczenie.
Ostatecznie postanowiłem odwiedzić Tasmanię, zdobyć szczyt z Korony Ziemi (Góra Kościuszki) oraz parki narodowe w okolicach Melbourne. W tym intensywnym zwiedzaniu pomoże mi trochę nowa pasja - biegi górskie
:)
Pierwszy stres przyszedł wczoraj: zapowiedzi ekstremalnych opadów śniegu i możliwego opóźnienia / odwołania lotu na rzeczywisty start podróży w Sofii. Ten pierwszy odcinek mam na osobnym bilecie, więc konsekwencje niedotarcia do SOF byłyby poważne = końcu wyprawy?!
Zamknięcie lotniska we Wrocławiu też nie pomogło. Podróż zacząłem wczoraj na pokładzie PKP Intercity, by dzisiaj zacząć rzeczywistą podróż.
Pierwszy lot Warszawa - Sofia na pokładzie Embraera 175 przebiegł bez problemów. Bałem się wziąć lot o 14:50, bo w razie problemów z nim, przepadłby mi cały wyjazd. Postanowiłem zatem na mały bufor bezpieczeństwa i w Sofii czeka mnie 7 godzinna przerwa. Wykorzystałem ten czas na biegowe zwiedzanie miasta + tania miejscówka na kilka godzin i prysznic przed powrotem na lotnisko.
Okolice dworca głównego trochę mnie zaskoczyły na minus. Byłem w Sofii już w tym roku w okolicach starego miasta i było tam naprawdę ładnie. Tutaj z kolei masa budynków do wyburzenia, zupełny brak chodników i wszechobecne śmieci, a tuż obok nowa inwestycja deweloperska pośrodku niczego. Bułgarzy mają jeszcze dużo do zrobienia.
Wieczorny przejazd metrem na lotnisko, wizyta w saloniku i tak oto siedzę w Airbusie A321 Turkish Airlines ze starymi potrójnymi siedzeniami w biznes klasie:
Wysłane z iPhone za pomocą TapatalkZ góry uprzedzam, że w relacji moze być sporo elementów geek lotniczych. Po prostu ten element jest pewnego rodzaju ucztą podczas tej podróży. Lecę z przodu, a w samolocie i na lotniskach spędzę pewnie ponad 30% czasu.
Dzisiejszą relację zaczniemy od zdjęć z serwisu pokładowego w LOT i Turkish:
Zaangażowanie załogi większe w LO, z kolei pod względem rozrywki pokładowej (po połączeniu z WiFi pokładowym, menu i papierowej jego wersji, wygrywa TK. Trafiłem na zwykle / stare siedzenia w TK, więc tutaj mamy remis nawet z przewagą LOT, gdzie w Embraerze mamy całe siedzenie obok dla siebie. Oczywiście w innym samolocie TK wynik byłby zupełnie inny.
Wracając do dalszej części relacji. Po wylądowaniu w Stambule nastąpiły cztery bolączki pierwszego świata w Turkish Airlines. Pierwsza to kołowanie po płycie przez 20+ minut, kolejna to kilometry do przejścia na tym ogromnym lotnisku (zdecydowanie wolę nasze Okęcie, gdzie w 5 min od wejścia do terminala siedzę już w saloniku), trzecia to dojazd do hotelu trwający 65-70 min w jedną stronę (no ale darowanemu …). Ostatnią są słabe godziny lotów i długie przesiadki. Często bez nocki nie da się dostać do miejsca docelowego (mocno dało mi to w kość podczas ostatniej podróży do Buenos Aires - nocki w obie strony i to zaledwie po 3-4 godziny w hotelu).
Dziwi mnie, że Turkish nie ma tu swojego lub współpracującego hotelu w pobliżu lotniska (na etapie budowy lotniska powinni już o tym pomysleć).
Do hotelu dotarłem o 1:30 czasu lokalnego taką oto prywatną limuzyną Maybach i dużym telewizorem m.in. z YouTube:
Zakwaterowanie tym razem otrzymałem w DoubleTree by Hilton Istanbul - Avcilar. To pierwszy raz, kiedy dane mi było skorzystać ze śniadania i lunchu w hotelu na przesiadce. Przy wcześniejszych podróżach musiałem zbierać się z hotelu o nieludzkiej godzinie (3-4:00). Same śniadania mnie zawiodły. Jajka z proszku, brak live cooking, brak dobrej kawy. Nie zweryfikowałem tego, ale ponoć dla klasy biznes przyznawane są hotele 5*. Ten raczej nie spełniał tego wymogu. Natomiast udało się dopisać moją kartę Hilton Honors na recepcji o tym samym tym pobytem przedłużę status na kolejny rok.
Godzinę po śniadaniu wyszedłem na mały trening biegowy. W miastach jest to mocno utrudnione. Zazwyczaj ratuje się parkami, ale tutaj musiałem wybrać takie oto miejsce:
Później trochę pogoniły mnie psy i musiałem przeciskać się przez dziurę w ogrodzeniu żeby dotrzeć do cywilizacji [emoji28] Wszędzie wysokie ogrodzenia i groźne psy. Jak widać w Turcji ludzie też mają ważniejsze problemy niż utrzymywanie porządku:
Po powrocie szybki prysznic, lunch i wyjazd na lotnisko na 3:45h przed lotem. Pora nadrobić nieco relację. Przyleciałem na miejsce zmielony jak nigdy. Loty bez snu najzwyczajniej mnie wykończyły. Generalnie jestem osobą słabo sypiającą.
Mój fotel 8A (podmianka z 6K):
Planowałem przespać się nieco na locie IST-SIN i pracować na locie SIN-MEL. Niestety ze snu nic nie wyszło. Poleżałem 3 godziny, przewracając się ze strony na stronę ?
Na przesiadce w Singapurze było około godziny czasu w terminalu, więc na upartego można było skoczyć do saloniku (biznes klasa ma osobne wejście do lounge przy bramce, więc spokojnie można przyjść później). Kabina opustoszała na drugim odcinku.
W Melbourne naprawdę szybko opuściłem lotnisko (potrzebne były tylko dwa kwity, jeden wypełniany w samolocie i drugi w automacie na lotnisku). Przy wyjściu jedno pytanie, czy podróżuje tylko z bagażem podręcznym. Całość poszła bardzo sprawnie.
Nocleg z racji jutrzejszego lotu o 8:35 zaplanowałem w hotelu Ibis Style znajdującego się jakieś 5-10 min od lotniska. Jeśli chodzi o Welcome Drinki to wybór był niezły (wybrałem Aperol Spritz, co mogło być błędem):
Położyłem się po 23:00 i udało się pospać zaledwie do 4:00. Jet lag i hałas na dworze nie pomagały. Widok z pokoju ciekawy (na non stop trąbiące auta):
Garmin od noclegu w Warszawie pokazuje codziennie 3 parametry snu poza zakresem, w tym tętno grubo powyżej mojego normalnego spoczynkowego (+17bpm).
Skoro już wyjazd na grubo i poprzednie loty były w biznesie, to postanowiłem zalicytować minimalną kwotę 55 AUD (131,54 zł) za lot Virgin Australia na trasie MEL-HBA.
Kilkanaście godzin przed lotem przyszło potwierdzenie otrzymania upgrade’u. Fotele prawilne 2+2 zamiast 3+3 w Economy (Boeing 737). Upgrade daje u nich drugi bagaż podręczny, salonik (jeśli jest) oraz posiłek na pokładzie i być może większy wybór napoi.
Salonik Virgin Australia w terminalu 3 jest naprawdę duży, ale wybór dań już taki sobie
:)
Na śniadanie wziąłem gorącą czekoladę, kawę jajecznicę i tosta (tutaj też mogłem popełnić błąd).
Tuż przed wejściem na pokład zaczęło mi być niedobrze. No pięknie, czymś się zatrułem. Ból brzucha towarzyszył mi przez cały dzień. Pytanie, czy był to wczorajszy Aperol czy dzisiejsze śniadanie w saloniku?!
Obsługa na pokładzie miła, choć niespecjalnie proaktywna. Nie było choćby pytania czy dolać herbaty. Serwis w C wyglądał następująco: Jakimś cudem dotarłem do Hobart nie wymiotując.
Welcome Tasmania!Przechodzimy w końcu do mięsa, czyli tego po co tu przyleciałem [emoji41] Na zwiedzanie mam wygospodarowane tylko 3 dni i muszę przyznać, że dałem plamy z noclegami, a później z planowaniem, które w ostatniej chwili jeszcze zmieniłem przez słabe prognozy pogody.
Pierwszy raz dostałem nówkę sztukę z przebiegiem 10km:
Na pierwszy rzut wybrałem Mount Field National Park i trasę trzech wodospadów.
Russell Falls:
Horseshoe Falls:
Lady Barron Falls:
Po czym w planach miałem trasę wokół jeziora Dobson. Niestety jak tam dojechałem to termometr pokazywał 4 stopnie, padał mocny deszcz i wiał silny wiatr.
Z racji dużego zmęczenia odpuściłem temat i zrobiłem tylko mały trekking po drodze:
W planach na ten dzień mialem jeszcze las Styx. Niestety nie sprawdziłem wcześniej dojazdu, który okazał się niemiłosiernie długi.
Nie czułem się najlepiej po przebojach żołądkowo-jelitowych, wiec skierowałem się do Launceston, gdzie nocowałem w Mercure.
Droga była udręką. Jedną z moich najcięższych w życiu. Przez zmęczenie zatrzymywałem się 4 razy. Drogi to niesamowite pustki i niekończące się łąki i pastwiska.
Znalazłem jeszcze taki rodzynek (australijski Stonehenge):
Sam hotel ok, na welcome drink skusiłem się na Hazy Pale Ale (wiem wiem, nie powinienem ale nie mogłem się oprzeć [emoji28]). Ps. Dostałem tutaj ładny upgrade, ale nie rozumiem, czemu tu robią ściany jak z papieru i dają na wyposażenie zatyczki do uszu.
Wieczorem trochę odzyskałem sił i zrobiłem mały spacer po mieście. Tego dnia było uroczyste zapalenie świątecznej choinki, a na mieście prawdziwe tłumy i koncerty.
To by było na tyle na pierwszy dzień w Tasmanii. Jutro będzie lepiej
;)Drugi dzień w Tasmanii zacząłem otwierając wrota śniadaniowe punkt 7:30, po czym skierowałem się do pobliskiego Trevallyn Nature Recreation Area.
Most Duck Reach Power Station:
Po powrocie z ok. 8km trasy skierowałem się jeszcze na szybkie zwiedzanie darmowego Muzeum Królowej Victorii. Naprawdę warto! Poniżej Alfa Romeo z 1923 roku:
Na ten dzień zaplanowane miałem zwiedzanie Parku Narodowego Cradle Mountain. Aby je zwiedzać trzeba oprócz wejściówki wykupić bilet na komunikację autobusową po parku za 15 AUD. Miałem tutaj bezzasadne obawy o długie oczekiwanie na przystankach. Komunikacja jest niesamowicie dobrze zorganizowana i autobusy przyjeżdżają co 10-15 min.
Pogoda zdecydowanie nie sprzyjała tego dnia. Skierowałem się na szczyt Cradle Mountain, jednak na podejściu zaczął mocno padać śnieg z deszczem i postanowiłem odpuścić ten temat. Zresztą kurtkę przeciwdeszczową ubierałem i ściąłem 4 razy. W wyższych partiach warunki były mocno nie sprzyjające (zimno, silny wiatr i śnieg z deszczem).
To na pewno śniadanie. Aperol by ci tego nie zrobił;-)Darek M. napisał:Tuż przed wejściem na pokład zaczęło mi być niedobrze. No pięknie, czymś się zatrułem.Ból brzucha towarzyszył mi przez cały dzień. Pytanie, czy był to wczorajszy Aperol czy dzisiejsze śniadanie w saloniku?!
Najpierw zaproponowałem wyjazd żonie dla całej rodzinki :) Żona jednak zaprotestowała, że długa podróż z 3-latką będzie udręką, w czym muszę przyznać jej rację. Co innego, gdyby to była główna 2-3 tygodniowa podróż np. na ferie. Tyle czasu jednak nie mieliśmy. Jetlag i całe dnie w samolocie nie brzmią dobrze dla najmłodszej.
Ja z kolei nie potrafię przepuszczać tak dobrych okazji. Wybrałem więc jeden z niewielu wolnych okresów i zacząłem planowanie tej intensywnej podróży. Z uwagi na samotną podróż czas mam ograniczony do niezbędnego minimum. Powoduje to trochę ryzyka na przesiadkach i ekstremalne zmęczenie.
Ostatecznie postanowiłem odwiedzić Tasmanię, zdobyć szczyt z Korony Ziemi (Góra Kościuszki) oraz parki narodowe w okolicach Melbourne. W tym intensywnym zwiedzaniu pomoże mi trochę nowa pasja - biegi górskie :)
Pierwszy stres przyszedł wczoraj: zapowiedzi ekstremalnych opadów śniegu i możliwego opóźnienia / odwołania lotu na rzeczywisty start podróży w Sofii. Ten pierwszy odcinek mam na osobnym bilecie, więc konsekwencje niedotarcia do SOF byłyby poważne = końcu wyprawy?!
Zamknięcie lotniska we Wrocławiu też nie pomogło. Podróż zacząłem wczoraj na pokładzie PKP Intercity, by dzisiaj zacząć rzeczywistą podróż.
Pierwszy lot Warszawa - Sofia na pokładzie Embraera 175 przebiegł bez problemów. Bałem się wziąć lot o 14:50, bo w razie problemów z nim, przepadłby mi cały wyjazd. Postanowiłem zatem na mały bufor bezpieczeństwa i w Sofii czeka mnie 7 godzinna przerwa. Wykorzystałem ten czas na biegowe zwiedzanie miasta + tania miejscówka na kilka godzin i prysznic przed powrotem na lotnisko.
Okolice dworca głównego trochę mnie zaskoczyły na minus. Byłem w Sofii już w tym roku w okolicach starego miasta i było tam naprawdę ładnie. Tutaj z kolei masa budynków do wyburzenia, zupełny brak chodników i wszechobecne śmieci, a tuż obok nowa inwestycja deweloperska pośrodku niczego. Bułgarzy mają jeszcze dużo do zrobienia.
Wieczorny przejazd metrem na lotnisko, wizyta w saloniku i tak oto siedzę w Airbusie A321 Turkish Airlines ze starymi potrójnymi siedzeniami w biznes klasie:
Moja trasa wygląda następująco:
26.11 WAW-SOF
26.11 SOF-IST
27.11 IST-SIN-MEL
29.11 MEL-HBA
01.12 HBA-MEL
01.12 MEL-CBR
02.12 CBR-MEL
03.12 MEL-SIN-IST
04.12 IST-WAW
Ahoj przygodo!
Wysłane z iPhone za pomocą TapatalkZ góry uprzedzam, że w relacji moze być sporo elementów geek lotniczych. Po prostu ten element jest pewnego rodzaju ucztą podczas tej podróży. Lecę z przodu, a w samolocie i na lotniskach spędzę pewnie ponad 30% czasu.
Dzisiejszą relację zaczniemy od zdjęć z serwisu pokładowego w LOT i Turkish:
Zaangażowanie załogi większe w LO, z kolei pod względem rozrywki pokładowej (po połączeniu z WiFi pokładowym, menu i papierowej jego wersji, wygrywa TK. Trafiłem na zwykle / stare siedzenia w TK, więc tutaj mamy remis nawet z przewagą LOT, gdzie w Embraerze mamy całe siedzenie obok dla siebie. Oczywiście w innym samolocie TK wynik byłby zupełnie inny.
Wracając do dalszej części relacji. Po wylądowaniu w Stambule nastąpiły cztery bolączki pierwszego świata w Turkish Airlines. Pierwsza to kołowanie po płycie przez 20+ minut, kolejna to kilometry do przejścia na tym ogromnym lotnisku (zdecydowanie wolę nasze Okęcie, gdzie w 5 min od wejścia do terminala siedzę już w saloniku), trzecia to dojazd do hotelu trwający 65-70 min w jedną stronę (no ale darowanemu …). Ostatnią są słabe godziny lotów i długie przesiadki. Często bez nocki nie da się dostać do miejsca docelowego (mocno dało mi to w kość podczas ostatniej podróży do Buenos Aires - nocki w obie strony i to zaledwie po 3-4 godziny w hotelu).
Dziwi mnie, że Turkish nie ma tu swojego lub współpracującego hotelu w pobliżu lotniska (na etapie budowy lotniska powinni już o tym pomysleć).
Do hotelu dotarłem o 1:30 czasu lokalnego taką oto prywatną limuzyną Maybach i dużym telewizorem m.in. z YouTube:
Zakwaterowanie tym razem otrzymałem w DoubleTree by Hilton Istanbul - Avcilar. To pierwszy raz, kiedy dane mi było skorzystać ze śniadania i lunchu w hotelu na przesiadce. Przy wcześniejszych podróżach musiałem zbierać się z hotelu o nieludzkiej godzinie (3-4:00). Same śniadania mnie zawiodły. Jajka z proszku, brak live cooking, brak dobrej kawy. Nie zweryfikowałem tego, ale ponoć dla klasy biznes przyznawane są hotele 5*. Ten raczej nie spełniał tego wymogu. Natomiast udało się dopisać moją kartę Hilton Honors na recepcji o tym samym tym pobytem przedłużę status na kolejny rok.
Godzinę po śniadaniu wyszedłem na mały trening biegowy. W miastach jest to mocno utrudnione. Zazwyczaj ratuje się parkami, ale tutaj musiałem wybrać takie oto miejsce:
Później trochę pogoniły mnie psy i musiałem przeciskać się przez dziurę w ogrodzeniu żeby dotrzeć do cywilizacji [emoji28] Wszędzie wysokie ogrodzenia i groźne psy. Jak widać w Turcji ludzie też mają ważniejsze problemy niż utrzymywanie porządku:
Po powrocie szybki prysznic, lunch i wyjazd na lotnisko na 3:45h przed lotem.
Mój fotel 8A (podmianka z 6K):
Planowałem przespać się nieco na locie IST-SIN i pracować na locie SIN-MEL. Niestety ze snu nic nie wyszło. Poleżałem 3 godziny, przewracając się ze strony na stronę ?
Na przesiadce w Singapurze było około godziny czasu w terminalu, więc na upartego można było skoczyć do saloniku (biznes klasa ma osobne wejście do lounge przy bramce, więc spokojnie można przyjść później).
Kabina opustoszała na drugim odcinku.
W Melbourne naprawdę szybko opuściłem lotnisko (potrzebne były tylko dwa kwity, jeden wypełniany w samolocie i drugi w automacie na lotnisku). Przy wyjściu jedno pytanie, czy podróżuje tylko z bagażem podręcznym. Całość poszła bardzo sprawnie.
Nocleg z racji jutrzejszego lotu o 8:35 zaplanowałem w hotelu Ibis Style znajdującego się jakieś 5-10 min od lotniska. Jeśli chodzi o Welcome Drinki to wybór był niezły (wybrałem Aperol Spritz, co mogło być błędem):
Położyłem się po 23:00 i udało się pospać zaledwie do 4:00. Jet lag i hałas na dworze nie pomagały. Widok z pokoju ciekawy (na non stop trąbiące auta):
Garmin od noclegu w Warszawie pokazuje codziennie 3 parametry snu poza zakresem, w tym tętno grubo powyżej mojego normalnego spoczynkowego (+17bpm).
Skoro już wyjazd na grubo i poprzednie loty były w biznesie, to postanowiłem zalicytować minimalną kwotę 55 AUD (131,54 zł) za lot Virgin Australia na trasie MEL-HBA.
Kilkanaście godzin przed lotem przyszło potwierdzenie otrzymania upgrade’u. Fotele prawilne 2+2 zamiast 3+3 w Economy (Boeing 737). Upgrade daje u nich drugi bagaż podręczny, salonik (jeśli jest) oraz posiłek na pokładzie i być może większy wybór napoi.
Salonik Virgin Australia w terminalu 3 jest naprawdę duży, ale wybór dań już taki sobie :)
Na śniadanie wziąłem gorącą czekoladę, kawę jajecznicę i tosta (tutaj też mogłem popełnić błąd).
Tuż przed wejściem na pokład zaczęło mi być niedobrze. No pięknie, czymś się zatrułem.
Ból brzucha towarzyszył mi przez cały dzień. Pytanie, czy był to wczorajszy Aperol czy dzisiejsze śniadanie w saloniku?!
Obsługa na pokładzie miła, choć niespecjalnie proaktywna. Nie było choćby pytania czy dolać herbaty. Serwis w C wyglądał następująco:
Jakimś cudem dotarłem do Hobart nie wymiotując.
Welcome Tasmania!Przechodzimy w końcu do mięsa, czyli tego po co tu przyleciałem [emoji41] Na zwiedzanie mam wygospodarowane tylko 3 dni i muszę przyznać, że dałem plamy z noclegami, a później z planowaniem, które w ostatniej chwili jeszcze zmieniłem przez słabe prognozy pogody.
Pierwszy raz dostałem nówkę sztukę z przebiegiem 10km:
Na pierwszy rzut wybrałem Mount Field National Park i trasę trzech wodospadów.
Russell Falls:
Horseshoe Falls:
Lady Barron Falls:
Po czym w planach miałem trasę wokół jeziora Dobson. Niestety jak tam dojechałem to termometr pokazywał 4 stopnie, padał mocny deszcz i wiał silny wiatr.
Z racji dużego zmęczenia odpuściłem temat i zrobiłem tylko mały trekking po drodze:
W planach na ten dzień mialem jeszcze las Styx. Niestety nie sprawdziłem wcześniej dojazdu, który okazał się niemiłosiernie długi.
Nie czułem się najlepiej po przebojach żołądkowo-jelitowych, wiec skierowałem się do Launceston, gdzie nocowałem w Mercure.
Droga była udręką. Jedną z moich najcięższych w życiu. Przez zmęczenie zatrzymywałem się 4 razy. Drogi to niesamowite pustki i niekończące się łąki i pastwiska.
Znalazłem jeszcze taki rodzynek (australijski Stonehenge):
Sam hotel ok, na welcome drink skusiłem się na Hazy Pale Ale (wiem wiem, nie powinienem ale nie mogłem się oprzeć [emoji28]). Ps. Dostałem tutaj ładny upgrade, ale nie rozumiem, czemu tu robią ściany jak z papieru i dają na wyposażenie zatyczki do uszu.
Wieczorem trochę odzyskałem sił i zrobiłem mały spacer po mieście. Tego dnia było uroczyste zapalenie świątecznej choinki, a na mieście prawdziwe tłumy i koncerty.
To by było na tyle na pierwszy dzień w Tasmanii. Jutro będzie lepiej ;)Drugi dzień w Tasmanii zacząłem otwierając wrota śniadaniowe punkt 7:30, po czym skierowałem się do pobliskiego Trevallyn Nature Recreation Area.
Most Duck Reach Power Station:
Po powrocie z ok. 8km trasy skierowałem się jeszcze na szybkie zwiedzanie darmowego Muzeum Królowej Victorii. Naprawdę warto! Poniżej Alfa Romeo z 1923 roku:
Na ten dzień zaplanowane miałem zwiedzanie Parku Narodowego Cradle Mountain. Aby je zwiedzać trzeba oprócz wejściówki wykupić bilet na komunikację autobusową po parku za 15 AUD. Miałem tutaj bezzasadne obawy o długie oczekiwanie na przystankach. Komunikacja jest niesamowicie dobrze zorganizowana i autobusy przyjeżdżają co 10-15 min.
Pogoda zdecydowanie nie sprzyjała tego dnia. Skierowałem się na szczyt Cradle Mountain, jednak na podejściu zaczął mocno padać śnieg z deszczem i postanowiłem odpuścić ten temat. Zresztą kurtkę przeciwdeszczową ubierałem i ściąłem 4 razy. W wyższych partiach warunki były mocno nie sprzyjające (zimno, silny wiatr i śnieg z deszczem).
Ostatecznie udało się zrobić taką trasę: