0
Woy 16 czerwca 2025 16:28
Zapraszam do krótkiej relacji z nieco mniej odwiedzanych w Japonii miejsc, których większość jest położona na Honsiu na północ od Tokio. Relacji z Japonii jest na forum sporo, ale większość z miejsc, które zamierzam zwiedzić w tej podróży, nie była tu jeszcze opisywana.

____

Oryginalny plan był zupełnie inny. Mieliśmy lecieć do Libanu, a stamtąd lądem do Syrii, korzystając z jej świeżego otwarcia na świat i bezwizowego ruchu na przejściach lądowych. Propozycja spotkała się jednak z krytyką rodziny. Jak to jest, że do Kanady lecisz sam, a do Syrii z nami? – mówili. Nie widziałem tu logiki, bo dla mnie Syria jest dużo ciekawsza niż Kanada (z której relacja by @cart trwa tutaj), ale poddałem się woli większości. Z dzisiejszej perspektywy bardzo dobrze się stało, że nie wyszedł ten Liban – choć nie jest bezpośrednio atakowany przez Izrael, napięcie jest wyczuwalne, a rządzący połową kraju Hezbollach zupełnie nieprzewidywalny. Tę część świata lepiej chwilowo omijać.

Byłem tak ugodowy, że poszedłem za życzeniem córki, która zawsze chciała zobaczyć Japonię. Ciekawe, czy rzeczywistość będzie odpowiadała jej wyobrażeniom? Pozostali nie mieli nic przeciwko, więc kupiłem te bilety. I to mimo że jeszcze nigdy nie zapłaciłem za przelot tak dużo, oraz że czerwiec to nie jest najlepszy miesiąc na Japonię – jest niebywale gorąco i bardzo często pada. Na razie prognoza pogody jest bardzo zachęcająca i pierwsze dwa dni były bez deszczu. Oby tak dalej.

To nasza druga podróż do Japonii. Przed pierwszą w 2013 r. robiłem niesamowite przygotowania, rezerwując wszystkie hotele, planując każdy przejazd shinkansenem w ramach JR Pass itp. itd. Tutaj ma być zdecydowanie prościej. Przed podróżą miałem wynajęty samochód, wyrobione międzynarodowe prawo jazdy według Konwencji Genewskiej, kupionych trochę jenów oraz zarezerwowany pierwszy nocleg. Jak bardzo podróże stały się łatwiejsze przez te 12 lat!

Przeloty do Pekinu i do Tokio przebiegły bez zakłóceń. Wprawdzie Air China nie jest jakąś wspaniałą linią ze swoją przestarzałą rozrywką pokładową, ale daje w cenie nawet dwie sztuki bagażu rejestrowanego. Już zapomniałem, co to znaczy mieć nadawany bagaż, ostatni raz podróżowałem tak dwadzieścia podróży lotniczych temu! Po raz pierwszy od dawna nie muszę prać bielizny czy martwić się, gdzie wcisnąć kupioną na pamiątkę koszulkę;-). Na obu lotach Polaków było sporo, miałem wrażenie, że więcej poleciało do Tokio niż zostało w Pekinie.

Po wypożyczeniu samochodu zostało nam jeszcze 5 godzin jazdy na północ. Lubię się tak dobić, żeby pomimo godzin różnicy czasu nie mieć problemu z zasypianiem. Rzeczywiście, spaliśmy jak (nomen omen) dzieci i przestawiliśmy się momentalnie. Gorzej z prawdziwymi dziećmi, bo te w osobnym pokoju siedziały do późna i potem cały dzień odsypiały w aucie.

Lech Wałęsa obiecał zrobić z Polski drugą Japonię. Teraz to chyba premier Shigeru obiecuje zrobić z Japonii drugą Polskę, bo ostatnio – o czym chyba za mało się mówi - przegoniliśmy ich w PKB na mieszkańca. Nie znaczy to, że Polska jest bogatsza od Japonii – nie jest i jeszcze długo nie będzie – ale nie musimy się więcej czuć jak ubodzy krewni. A jeśli chodzi o poziom cen, to w Polsce już jest drożej. W Japonii tańsze są hotele (za 4-osobowy pokój ceny zaczynają się od 10 tys. jenów, czyli ok. 260 zł), sporo tańsze jedzenie (dzisiejszy obiad dla wszystkich to 4 tys. jenów czyli 102 zł) czy też benzyna – 160 jenów czyli 4,1 zł za litr. W jednym jednak Japonia bije Polskę, i wiele innych krajów, na głowę. Mowa o kosztach transportu (poza lotniczym) wewnątrz kraju. Po podwyższeniu cen za JR Pass kosztuje on już 50 tys. jenów, czyli prawie 1300 zł za tydzień za osobę. Wynajęcie samochodu może i nie kosztuje wiele (zapłaciłem niemal dokładnie 50 tys. jenów za 7 dni), benzyna jak pisałem jest tania, ale opłaty za autostrady potrafią zwalić z nóg. Za przejazd Narita-Ichinoseki zapłaciłem ponad 10 tys. jenów, a więc 260 zł. A to tylko trochę ponad 400 km. Spodziewam się, że przez te 7 dni wydam na autostrady ponad 1,5 tys. zł. A trzeba powiedzieć, że jakość autostrad nie jest najlepsza – często droga zwęża się do jednego pasa, na którym obowiązuje limit 70 km/h.

Wyspani rozpoczęliśmy od unescowego <b>Hiraizumi</b>. Dziś Hiraizumi to mała mieścina, ale 800-1000 lat temu była bardzo ważnym ośrodkiem władzy, rywalizującym z Kioto. W tym czasie powstała w Japonii sekta Jōdo-shū, z polska zwana buddyzmem Czystej Ziemi lub Czystej Krainy. W okolicy Hiraizumi powstały wspaniałe świątynie i towarzyszące im ogrody, będące pierwszymi przykładami tzw. ogrodu japońskiego. Rozpoczęliśmy zwiedzanie od takiego ogrodu wokół nieistniejącej już dziś świątyni Muryōkō-in, potem przechodząc do odbudowanych świątyń Mōtsū-ji i Kanjizaiō-in. Ostatnią, Chuson-Ji, sobie odpuściliśmy, a na świętą górę Kinkei-san nie mogliśmy trafić. Miejsce nie daje może efektu łał, ale kombinacja ogrodów i świątyń wygląda naprawdę ładnie.


20250616_082513.jpg



20250616_082524.jpg



20250616_084909.jpg



20250616_085644.jpg



20250616_085826.jpg



20250616_090041.jpg



20250616_090425.jpg



Z Hiraizumi udaliśmy się na totalną prowincję, do <b>Hashimo</b>. Miejsce to było jednym z pierwszych świadków industrializacji Japonii, zapoczątkowanej jeszcze w ramach łabędziego śpiewu szogunatu w okresie Edo, a kontynuowanej już za cesarza w okresie Meiji. Droga do Hashimo to dobrych 20 km po serpentynach na całkowicie pustej, ale równej szosie. Obawiałem się, że przyjedziemy i nic nie zobaczymy, ale niepotrzebnie – jest tu porządne Visitor Center, z filmem i broszurami po angielsku. Samo miejsce spektakularne nie jest, po piecach do wytopu żelaza, przywożonego w rudzie z okolicznych gór, zostały tylko kamienne pozostałości. Niemniej jednak upamiętnienie i wpis na listę UNESCO zasłużony – Japonia była pierwszym krajem spoza Europy i USA, który przeszedł rewolucję przemysłową.


20250616_115454.jpg



20250616_115633.jpg



20250616_115808.jpg



20250616_120402.jpg



Ostatnim zwiedzonym dziś miejscem były <b>Góry Shirakami</b>, których część jest wpisana na listę UNESCO jako Shirakami-Sanchi. Shirakami-Sanchi to jeden z nielicznych wpisów, gdzie nie da się zobaczyć tzw. core zone – wymaga ona specjalnych permitów dla naukowców. Można odwiedzić co najwyżej strefę buforową, której najbardziej spektakularną atrakcją są wodospady Anmon. Niestety, połowa czerwca to jeszcze nie jest najlepszy okres na ich odwiedzenie – ścieżka była zamknięta z powodu osuwisk i ogromnych zwałów śniegu zachodzących na szlak. Przeszliśmy ile się da i po odtrąbieniu odwrotu zrobiliśmy w zastępstwie dwukilometrowy trekking po lesie bukowym.

20250616_160124.jpg



20250616_160633.jpg



20250616_163104.jpg



20250616_172650.jpg

Wczoraj nie działo się aż tak dużo, żeby uzasadnić osobny wpis, więc wrzucam dziś z dwóch dni. Wczorajszy poranek przeznaczyliśmy na zwiedzanie trzech miejsc związanych z kulturą Jomon. Ludzie związani z tą kulturą zasiedlili Japonię już 10 tys. lat temu, tworząc społeczność zbieracko-łowiecką. Na północy Honsiu oraz na Hokkaido pozostawili po sobie liczne stanowiska archeologiczne, głównie kamienne kręgi, ślady domostw i grobowców, jak również niezliczone artefakty z gliny. Najlepszym miejscem do zgłębienia tej kultury jest Sannai Maruyama na przedmieściach Aomori, gdzie znajduje się duże muzeum i zrekonstruowana wioska. Oprócz tego zwiedziliśmy dwa inne miejsca – kamienne kręgi w Komakino i Isedotai. Każde z tych miejsc posiada centrum dla zwiedzających, mini muzeum, broszury po angielsku itd. - Japonia jest pod tym względem świetnie zorganizowana. Z Isedotai trzeba było niestety wracać półtorej godziny do Aomori – dostałem wiadomość z hotelu, że zostawiłem tam prywatny telefon. A potem jeszcze 6 i pół godziny do Niigaty, gdzie spaliśmy. Z długiego dnia zrobił się bardzo długi – razem spędziliśmy ponad 10h w aucie, zapominalstwo kosztowało nas niemal dokładnie 3h.

20250617_091226.jpg



20250617_091423.jpg



20250617_091544.jpg



20250617_091853.jpg



20250617_092035.jpg



20250617_092151.jpg



20250617_093351.jpg



20250617_095205.jpg



20250617_102404.jpg



Dziś rano wsiedliśmy na pierwszy wodolot na wyspę Sado. Można się tam dostać albo samochodowym promem, który płynie 2,5h, albo właśnie wodolotem w czasie o 1,5h krótszym. Ceny koszmarne – bilet tam i z powrotem dla dorosłego kosztuje prawie 14 tys. jenów, czyli jakieś 360 zł, na szczęście dzieci poniżej 13 roku życia płacą połowę. Wygląda na to, że zrobiliśmy dobry interes przybywając tutaj z synem zanim skończył 13 lat i jest jeszcze przez parę miesięcy traktowany jako dziecko.

20250618_074704.jpg



Na Sado mieliśmy niemal równo 9h i wynajęliśmy samochód – wypożyczalni jest kilka, dostępność duża, koszty też nie zabójcze – zapłaciłem 4800 jenów, jakieś 125 zł. Można się tam poruszać transportem publicznym, ale w takiej sytuacji moglibyśmy nie zobaczyć wszystkiego, co chcieliśmy. Choć tak naprawdę must see było tylko jedno – wpisane w ubiegłym roku na listę UNESCO tutejsze kopalnie złota, eksploatowane już od XVII w. (będące częścią wpisu kopalnie srebra nawet od XVI w.) w zasadzie aż do teraz – ostatnią kopalnię zamknięto w 1989 r. Dostępne dla zwiedzających są dwie sztolnie, a rolę górników pełnią tu roboty. Górnikami byli wykwalifikowani, nieźle opłacani specjaliści, ale w XVIII w., kiedy zaczęto fedrować głębiej i pojawił się problem z odprowadzaniem wody, szogunat wpadł na pomysł uzupełniania siły roboczej bezdomnymi, łapanymi na ulicach Edo, Osaki i Nagasaki. W XX w. podobną rolę pełnili Koreańczycy, przywożeniu tutaj jako robotnicy przymusowi. O bezdomnych można na wystawie poczytać, o Koreańczykach ani słowa, choć Japonia zobowiązała się do ich upamiętnienia przed inskrypcją na listę UNESCO. Cóż, Japończycy nigdy nie byli skłonni do przyznawania się do swoich wyczynów z pierwszej połowy XX w.

Symbolem kopalni i całego Sado jest przepołowiona góra, której środek osunął się w wyniku kruszenia skał na zewnątrz i wewnątrz góry. Widok na górę można podziwiać po przejściu sztolni po lewej stronie. Same kopalnie nie wyróżniają się niczym szczególnym wśród zabytków tego typu na całym świecie, choć lokalną specjalnością było odprawianie obrzędów shintoistycznych przy odkryciu szczególnie bogatej żyły.


20250618_104609.jpg


20250618_105617.jpg


20250618_113153.jpg



W miejscowym muzeum można dotknąć i podnieść ważącą 12,5kg sztabkę złota. Do niedawna można było próbować szczęścia z wyciągnięciem jej na zewnątrz (było to ponoć praktycznie niemożliwe, a szczęśliwiec miał dostać ją na własność), ale nie wiedzieć czemu z tego konkursu zrezygnowano.

20250618_110307.jpg


Wyspa Sado to na szczęście nie tylko kopalnie. Niemal cała (a mała nie jest, to szósta największa wyspa Japonii) jest pokryta gęstym lasem, a w czerwcu wygląda intensywnie zielono. Jadąc wybrzeżem zatrzymaliśmy się przy skale zwanej moai z Sado. Trochę podobna, nieprawdaż? Wyspa jest też znana jako jedyne w Japonii miejsce gniazdowania ibisa czubatego, ptaka będącego symbolem tego kraju (łacińska nazwa to nipponia nippon, co chyba można przetłumaczyć jako japoński japończyk?). Ibis jeszcze w 1981 r. był praktycznie wymarły na całym świecie, ostatnie pięć osobników z Sado złapano celem reintrodukcji ze sztucznym wspomaganiem. Wysiłki się powiodły, dziś ptaka można spotkać również w Chinach, a populacja na wyspie Sado jest całkiem pokaźna. Ibisa można obserwować ze specjalnie wybudowanej do tego celu platformy widokowej z lunetami. Pierwsza wypatrzyła duże stado córka, brawa dla niej! Po zjechaniu z wieży widokowej podjechaliśmy do miejsca, gdzie to stado przebywało, jednak jak na złość mój aparat odmówił posłuszeństwa. Dlatego prezentuję tylko zdjęcia z daleka z komórki.Pierwszym zwiedzonym dziś miejscem była jedna z głównych atrakcji Japonii, Nikko. Położone na północ od Tokio było od wieków centrum religijnym kraju. Tutaj pochowany jest Iyeasu Tokugawa, założyciel ostatniego szogunatu, jak również jego wnuk Iemitsu, który na 200 lat totalnie zamknął Japonię na zewnątrz, ale i wewnątrz, petryfikując struktury społeczne.

Nikko to niezliczone świątynie, chramy i ogrody, po których można spacerować godzinami. Tyle tu nie spędziliśmy, ale i tak się udało zobaczyć najważniejsze zabytki. Na pierwszy plan wysuwa się świątynia Toshogu, gdzie leży pierwszy Tokugawa. W świątyni znajdują się Trzy Mądre Małpy („nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego”), interpretowane jako buddyjskie wezwanie do rozpoczynania walki ze złem od siebie, a nie szukania go u innych. Toshogu jest zdecydowanie najbardziej zatłoczonym miejscem w Nikko, liczba wycieczek szkolnych z klas nauczania początkowego była dwucyfrowa. Mniej zatłoczona, choć równie piękna, jest Taiyuin. To tylko najbardziej znane z licznych tu świątyń, wśród których wyróżniają się chram Futarasan czy Rinno-ji. Uwagę zwraca eklektyczność – świątynie buddyjskie mieszają się z chramami shinto często w jednym kompleksie. I rzeczywiście, szczególnie za czasów ostatniego szogunatu te religie w zasadzie się z sobą zmieszały. Dopiero w okresie Meiji („oświecenia”) nakazano je odseparować. Czy w tym dekrecie rzeczywiście było oświecenie?

Przysłowie japońskie mówi: nie mów kekko („piękny”) dopóki nie zobaczysz Nikko. I nie ma w tym dużo przesady. Świątynie i chramy Nikko mogą się równać, a może nawet przewyższają, swoje odpowiedniki w Kioto czy Koyasan, które uważałem do tej pory za najpiękniejsze w Japonii. Nikko położone jest wysoko, wśród kilkusetletnich cedrów i sosen, przez co jest tu pod dostatkiem cienia, a temperatura jest zauważalnie niższa, niż w takim Tokio.


20250619_084613.jpg



20250619_084706.jpg



20250619_090810.jpg



20250619_091629.jpg



20250619_091744.jpg



20250619_091854.jpg



20250619_092003.jpg



20250619_092120.jpg



20250619_092448.jpg



20250619_105211.jpg



20250619_105604.jpg



A co do temperatury, to po wyjeździe z Nikko zmieniła się nam diametralnie. Do tej pory mieliśmy z pogodą szczęście – nie padało i nie przekraczało 30 stopni. Ale dziś nas, przynajmniej częściowo, opuściło – było 37 stopni, co jest poza granicą komfortu każdego z nas. W takim upale zwiedzaliśmy miejsce o zupełnie innych charakterze, niż Nikko - Młyn jedwabny Tomioka. Młyn był jednym z filarów rewolucji przemysłowej okresu Meiji – tradycyjne przędzenie okresu Edo zamieniono na maszynowe, z użyciem technologii sprowadzonej z Francji. Eksport jedwabiu stał się jednym z filarów gospodarki japońskiej jeszcze w XIX w. Młyn Tomioka ma potencjał, który nie jest wykorzystany – wystawa jest bardzo chaotyczna, częściowo tylko po japońsku, częściowo w dwóch językach. Brakuje tu spójnej ścieżki zwiedzania, ewidentnie przydałby się lepszy kurator. W dodatku parking obok to prawdziwe zdzierstwo – żądali 500 jenów za godzinę, podczas gdy dwa dni wcześniej zapłaciłem w Niigacie 600 jenów za całą noc. I jeszcze zepsuł się szlaban, w związku z czym musieliśmy prosić o wsparcie miejscowych. Nic w tym chyba dziwnego, że Tomioki nie polubiliśmy.


20250619_132350.jpg



20250619_132729.jpg



20250619_135032.jpg



20250619_135756.jpg



Śpimy w Nagojii, a na kolację zaserwowaliśmy sobie sushi z taśmociągu. Za pełną kolację dla 4 osób, zamawiając kawałki prawie wyłącznie ze świeżą rybą, zapłaciliśmy niecałe 6000 jenów, czyli jakieś 150 zł. W Polsce taka rozpusta kosztowałaby pewnie ze dwa razy więcej. I jak tu nie lubić Japonii?

20250619_203354.jpg

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

tropikey 16 czerwca 2025 23:08 Odpowiedz
Będę chętnie czytał, bo mam już zakupione bilety do Japonii (na maj 26 :D ) i też rozważam różne opcje poza udeptanymi ścieżkami (choć i klasyki będą musiały być, bo to mój trzeci raz tamże, ale pierwszy na dłużej). Być może coś z Waszej trasy mnie zainspiruje :)