0
maginiak 25 października 2023 16:44
Są takie miejsca na świecie, które mają na mnie działanie podobne do wina wypitego w dobrym towarzystwie, z domieszką jeszcze czegoś, czego nie umiem do końca opisać.
Samo znalezienie się w nich powoduje radość i ekscytację - tak wielką, że prawie chce mi się beczeć ze szczęścia. Tak było na przykład gdy pierwszy raz zobaczyłam nocą Nowy Jork ze szczytu Empire State Building czy Bosfor z panoramą Stambułu, przy śpiewie muezzina w tle.

Hawaje pierwszy raz odwiedziłam w 2019 roku i stan tej przedziwnej ekscytacji towarzyszył mi w zasadzie przez cały pobyt.
Jest dla mnie coś magicznego w tym miejscu. I chodzi nie tylko o fantastyczną przyrodę, ale też o ludzi, którzy wydają się nieustannie cieszyć tylko tym, że tam są, rozsiewając aurę wiecznej szczęśliwości. To całe zamieszanie dzieje się oczywiście przede wszystkim w mojej głowie, ale dobrze mi z tym i Hawaje są jednym z tych miejsc, do których bym mogła wciąż wracać. Oczywiście gdyby nie było tak drogo.

Tegoroczną wyprawę (przynajmniej w zakresie lotów) sponsoruje na szczęście głównie M&M. Startujemy jutro - mąż, ja i nasz prawie dwunastolatek.

Plan podróży jest następujący (wstawiam też ceny lotów dla zainteresowanych):

26.10 WAW – ORD Premium Eco 40k mil i 480 PLN
29.10 ORD – LAX 95 USD
30.10 LAX – KOA 20k mil I 5,60 USD
3.11 KOA – LIH 66 USD
8.11. LIH – LAX 20k mil i 5,60 USD
11.11. LAX – WAW w C 56k mil i 86 USD

Relacji na żywo raczej nie stworzę, ale wrzucam już teraz pierwszy post, żeby mieć później mniej wymówek i napisać choćby mini relację.

No to chlup! Ciekawe czy tym razem moje upojenie będzie tak samo głębokie jak ostatnio? Trzymajcie kciuki.Ogarniam się powoli z wyjątkowo paskudnego jet lagu, więc czas na kilka słów do mikrofonu.
Zanim przejdę do zasadniczej części podróży, parę skromnych zdań o postoju w Chicago, jak i locie tamże.

Pierwotnie LOT z Warszawy wcale nie miał nas dowieźć do Chicago, ale do Los Angeles, skąd mieliśmy już bilety na Hawaje.
Kiedy udało mi się kupić za mile 3 bilety do LAX w Premium Eco cieszyłam się jak dziecko, bo dostępność zwykle wynosi nie więcej niż dwie sztuki.
No i pocieszyłam się parę miesięcy, a potem LOT odwołał nam lot na trasie WAW-LAX i zostawił nas samych sobie twierdząc, że jeśli nie znajdziemy dostępności trzech biletów za mile w interesującym nas terminie, to oni nic nie mogą zrobić, a my możemy się bujać. Więc bujałam się kilka dobrych godzin między infoliniami M&M, LOT i Lufthansy próbując coś wskórać, a potem stwierdziłam, że już mi się nie chce i zaczęłam szukać alternatywy.

Ostatecznie wzięłam bilety do Chicago, ale że nie było dostępnych trzech miejsc na jednym locie, przegrupowaliśmy się i kupiliśmy bilety na dwa oddzielne loty w tym samym dniu.
Oba samoloty odleciały prawie punktualnie (mąż leciał 787-9 w południe a ja z potomkiem 787-8 lotem popołudniowym), a jakością serwisu i komfortem podróży LOT potwierdził, że oferuje w Premium Eco naprawdę doskonały produkt.
Układ siedzeń w obu samolotach 2x3x2. Siedzenia rozkładają się bardzo hojnie, włącznie z poziomo rozkładającym się podnóżkiem - można się naprawdę wygodnie ułożyć. Jedyny minus jaki zanotowałam był taki, że jeśli pax przed nami rozłoży siedzenie na maxa, to u nas korzystanie z monitora jest nieco utrudnione, bo monitor przestaje się mieścić w pozycji pionowej. No ale to szczegół.

Na obu lotach obłożenie w Premium Eco wynosiło około 60% i wydaje się, że komfort podróży w obu samolotach był dość podobny, jednak z delikatną przewagą dla 787-9, gdzie toaleta dla Premium Eco znajdowała się w przedniej części samolotu, między biznesem a klasą Premium Economy - nie mam pojęcia czy to kwestia modelu samolotu i po prostu większej ilości toalet w 787-9, czy też po prostu złośliwości losu czy LOTu. Bo podczas gdy mój mąż załatwiał swoje sprawy jak król, my musieliśmy korzystać z toalety w Eco. I nie było zmiłuj, nawet gdy przejście było zablokowane wózkiem, a syn groził, że się zsika w spodnie, stewka zagrodziła wejście własnym ciałem i za nic nie chciała go wpuścić do toalety dla biznesu.

Ale jedzenie było bardzo dobre, oczywiście podane na porcelanie. Na obiad do wyboru kurczak na ostro lub wegetariańskie pierożki, a przed lądowaniem krewetki z warzywami i sałatką owocową.


32.jpg



1.jpg



Lot minął przyjemnie, mimo że nie udało mi się zasnąć. W strefie Premium było idealnie cicho a światło przez cały lot było przyciemnione, co bardzo ułatwiało odpoczynek.
Kolejka na Immigration w Chicago wieczorem okazała się znacznie przyjaźniejsza niż na wcześniejszym locie, mąż czekał godzinę a my z synem 5 minut.

Najtańszym sposobem dotarcia do centrum Chicago jest metro Blue Line (trzeba najpierw przemieścić się kolejką lotniskową z Terminalu 5 na Terminal 2.)
Bilet do centrum kosztuje 5 dolarów – co ciekawe, zarówno jednoprzejazdowy, jak i całodzienny. Automaty biletowe nie wydają reszty, więc warto mieć drobne. My nie mieliśmy i próbowaliśmy zapłacić kartą, a nawet pięcioma różnymi kartami, niestety żadna nie działała. W końcu mąż podszedł do Pani, która siedziała przy automatach na stołku i poprosił o pomoc – ta łaskawie podeszła do automatu, kazała włożyć kartę, a kiedy przyszło do wpisania pin, wcisnęła zero. No i wtedy zadziałało.

Nocowaliśmy w Fairmont Chicago Millenium Park, który jest godny polecenia pod każdym względem. Lokalizacja jest fantastyczna, a i sam hotel również. Miałam do wykorzystania niestety tylko jeden Suite Night Upgrade, więc rozbiłam rezerwację na części zakładając, że będziemy musieli zmienić pokój. Pan recepcjonista okazał się jednak niezwykłym dżentelmenem i umieścił nas w Suite na cały pobyt.

Apartament na 27 piętrze był fantastyczny i widok też był fantastyczny.

4.jpg



25.jpg



26.jpg



Obsłudze również nie mam nic do zarzucenia, oprócz tego, że wynieśli mi podczas sprzątania moje prywatne sztućce, które jednak udało się potem jakimś cudem odzyskać.

A samo Chicago wydaje się miastem kompletnym. Uwielbiam dobrą architekturę, a to miasto wygląda jak perfekcyjna układanka, jak lego wszechczasów.
Wszystko tu pasuje do wszystkiego, budynki zlewają się w jedną doskonałą całość, a jezioro Michigan dopełnia ten obraz do perfekcji.
Na pewno jeszcze lepiej to wszystko wygląda w pełni lata.


6.jpg



10.jpg



11.jpg



12.jpg



Pogodę mieliśmy trochę dziwną – w pierwszym dniu 20 stopni a drugiego dnia stopni osiem.
Do tego pierwszy dzień zakończył się deszczem, który zastał nas na nabrzeżu, ale wracaliśmy szczęśliwi w tym deszczu, bo Chicago w deszczu ma jeszcze bardziej wyjątkowy klimat, jak Gotham City.
Na koniec, będąc już niby pod hotelem, błądziliśmy lądując na niewłaściwych poziomach miasta (tak było, jakkolwiek dziwnie to nie brzmi), trafialiśmy na dziwne zaplecza czy do czegoś na kształt pralni, i w końcu służbową windą zajechaliśmy do lobby hotelu. Prawie jak Batman.

28.jpg



14.jpg



Co do koronnych atrakcji miasta, (tej koronności zresztą szczerze nie znoszę), należy wycieczka statkiem, która kosztuje między 40 a 50 dolarów.
Mając w perspektywie wydanie prawie 150 dolarów za naszą grupę, doszliśmy do wniosku, że statkiem już płynęliśmy i możemy sobie darować, a w zamian możemy po prostu się powłóczyć i powdychać opary miasta. Co też przez dwa dni robiliśmy, i nie żałujemy.
Cóż poradzę, ale jakoś tak już ze mną jest, że miejsca turystyczne w miastach, które po prostu trzeba odwiedzić, jakoś mnie mierżą i odpychają.
Zamiast tego każde miasto od początku traktuję jakby było moje, poruszam się po nim tak, jakbym po prostu tam żyła na co dzień i robiła zwykłe rzeczy, nie czekając w dwugodzinnej kolejce do Skydeck, po to by zrobić sobie boskie selfie na szklanym podeście, mając na to dokładnie 30 sekund (cud miód).

Zamiast tego spaceruję, jem, piję i cieszę się, że jestem, tam gdzie jestem.

13.jpg



30.jpg



Obiad w pierwszym dniu zjedliśmy w Carson's Ribs Prime Steaks & Famous Barbecue Chicago (tak, dokładnie tak się nazywa).
Zamówiliśmy jedno danie na naszą trójkę plus frytki i szpinak, i najedliśmy się zupełnie przyzwoicie. Cena za cały zestaw i 4 piwa 105 usd z napiwkiem 18% doliczonym automatycznie przez obsługę (tak, uwielbiam amerykańskie automatyczne tajemnicze doliczenia i rachunki wyższe o mniej więcej 30 procent niż się spodziewamy)

W kolejnym dniu byliśmy z jedzenia jeszcze bardziej zadowoleni – lokal polecany przez Tony’ego Bourdaine’a - Ed Debevic's to był strzał w dziesiątkę. Styl amerykańskiego baru z lat 50 i wieczór tematyczny z kelnerami przebranymi za postacie z krainy Oz.

Nas obsługiwała Dorotka, która była wyjątkowo wredna, rzucała w nas papierowymi czapkami, długopisami i innymi rzeczami, które jej wpadły w ręce, krzyczała, że jemy za wolno albo za szybko, syczała, obrażała nas jak tylko mogła najlepiej. Na koniec czuliśmy się porządnie zmusztrowani, ale widocznie tego nam było trzeba, bo opuściliśmy lokal wyjątkowo zadowoleni. Uwaga tylko na cenę shake’a – 12 usd, ałć!

7.jpg



9.jpg


Spędziliśmy w Chicago niecałe dwa dni, i oglądając to miasto przez papierek, bo nawet nie mam wrażenia że odwinęłam tego cukierka z papierka, zdecydowanie czuję niedosyt.
Mam ochotę wrócić w pełni lata, i wtedy może nawet przepłynę się tym pierniczonym statkiem.

Poza tym fasolka była niedostępna do zwiedzania, bo wymieniali nawierzchnię! Więc ten tego, wrócę na pewno!

19 (2).jpg



Tymczasem czas na poważniejsze sprawy, bo nadciąga stan Aloha!


21.jpg

Zmierzam już do początku właściwej relacji, ale ponieważ jesteśmy jeszcze w Chicago, a musimy się znaleźć w LA, z którego lecimy na Big Island, muszę dodać krótki prolog (sorry).

Bilet na trasę ORD- LAX kupiłam w United w tak śmieciowej taryfie, że początkowo ledwo wierzyłam, że nas wpuszczą z tym biletem do strefy odlotów.
Bilet kosztował kilkadziesiąt dolarów i nie zawierał nic, oprócz miejsc w rzędzie nr 53, który miał się znajdować za ostatnią toaletą. Ostatecznie istnienia takiego rzędu w samolocie nie stwierdziłam, ale perspektywa spędzenia pięciu godzin w rzędzie za kiblem nastraszyła nas na tyle solidnie, że po krótkiej analizie kupiliśmy miejsca poza strefą toalet w cenie 25USD za sztukę.
Taryfa nie zawierała oczywiście żadnego bagażu poza małą torbą lub plecakiem, a przy odprawie online wyraźnie zaznaczono, że jakikolwiek bagaż nie mieszczący się pod siedzeniem, zostanie przy boardingu nadany do luku za opłatą standardową i dodatkową handling fee w wysokości 25USD. Natomiast bagaż zakupiony online przy odprawie kosztował 30USD za sztukę, więc zapłakaliśmy i zapłaciliśmy.

Sam lot minął bardzo przyjemnie, a serwisem United, jak również ilością miejsca na nogi, byłam co najmniej przyjemnie zaskoczona.
Widoki były też niczego sobie.


IMG_0035.jpg



IMG_0028.jpg



IMG_0040.jpg



Napoje były serwowane dwukrotnie (kawa, herbata, soft drinki do wyboru do koloru). Żeby kupić ciepły posiłek lub alkohol na pokładzie, należało wcześniej zainstalować aplikację United i dodać do niej kartę kredytową, w przeciwnym razie nie ma możliwości zrobienia zakupów w ciągu lotu. My nie byliśmy zainteresowani, więc aplikacji nie instalowałam.

W LA wylądowaliśmy po 18.00, a skoro lot do KOA był w kolejnym dniu o 9 rano, hotel wzięliśmy w rejonie lotniska (Hampton Inn&Suites). I w sumie ten pomysł nie byłby głupi, gdyby nie to, że okazało się, że ten hotel nie oferuje serwisu shutlle, co wygooglałam niestety po niewczasie. Dlatego by dostać się do hotelu, musieliśmy najpierw przetransportować się lotniskowym shuttle na parking, z którego można było zamówić Taxi, Ubera lub Lyft do hotelu. A te na lotnisku tanie nie są. Ostatecznie za 7 minut jazdy do hotelu zapłaciliśmy 23USD, co było najtańszą ofertą we wszystkich aplikacjach.

Generalnie transport wokół LAX i poruszanie się między jego poszczególnymi strefami, jest mniej więcej tak samo komfortowy jak poruszanie się po jak wiadomo niezwykle kompaktowym Los Angeles.
Mówiąc krótko, trzeba uzbroić się w dużo cierpliwości.

Kolejnego ranka by dostać się na lotnisko korzystaliśmy ponownie z aplikacji Lyft i tym razem kosztowało to nas jedynie 12USD, ufff.

Do KOA ponownie lecieliśmy z United i w przeciwieństwie do lotu ORD-LAX, tu samolot był prawie pusty, obłożenie nie większe niż 20%.


15.jpg



Doświadczenia z serwisem ponownie bardzo pozytywne, a nawet lepsze niż poprzednio, bo obsługa się trochę nudziła i chyba 5 razy byłam pytana, czy aby na pewno nie chcę więcej kawy.


IMG_0049.jpg



Wylądowaliśmy przed czasem a odebranie bagażu i znalezienie się w shuttle bus, który zabrał nas do wypożyczalni, zajęło nam może 20 minut.
Auto pożyczaliśmy w Dollar. Rezerwację robiłam około lipca i wtedy wypożyczenie auta w kategorii SUV na 4 dni z pełnym ubezpieczeniem miało kosztować 215USD. Gdy sprawdziłam cenę ponownie na mniej niż tydzień przed wylotem, ten sam pakiet był o 80 USD tańszy – po raz kolejny się przekonałam, że warto robić rezerwacje z opcją bezpłatnego odwołania.

Lądowaliśmy w KOA w południe, więc teoretycznie mieliśmy do wykorzystania jeszcze pół dnia na zwiedzanie. Niemniej podchodziliśmy do tematu z rezerwą, bo opinie o wypożyczalni Dollar były mówiąc oględnie takie sobie, a wynikało z nich, że oczekiwanie 4 godziny w kolejce po odbiór samochodu nie należy do rzadkości. My jednak mieliśmy szczęście, czekaliśmy 10 minut.

Ostatecznie za dopłatą niecałych 80 USD zdecydowaliśmy się na wypożyczenie Forda F150 z napędem 4x4, ponieważ pan wypożyczający twierdził, że w innym razie nie wjedziemy na szczyt Mauna Kea. Wjazd teoretycznie jest możliwy, ponieważ widzieliśmy tam potem nie tylko SUVy, ale również znacznie mniejsze samochody, ale nie miałam ochoty ryzykować utraty ubezpieczenia w razie czego, więc poszliśmy za radą pana.


16.jpg



Do wypożyczalni nie mam uwag poza jedną – mimo tego, że teoretycznie mieli nie pobierać depozytu, pobrali 200USD, i taki sam depozyt zablokowano nam również na Kauai jak i później w LA, mimo że też miało go nie być.

Na Big Island mieliśmy spędzić w sumie cztery noce, z czego dwie pierwsze w Holua Resort w okolicy Kona na zachodzie wyspy, a dwie kolejne w SCP Hilo Hotel na wschodzie, i okazało się to bardzo dobrym wyborem z uwagi na odległości jakie trzeba na wyspie przemierzyć chcąc zobaczyć najatrakcyjniejsze miejsca.

Do resortu dotarliśmy przed 14, pokój nie było gotowy więc ruszyliśmy zwiedzać.
Ponieważ nie było już czasu na żadną poważniejszą wycieczkę, odwiedziliśmy park historyczny Pu'uhonua, oddalony od hotelu o ok. 40 minut jazdy.

Puʻuhonua o Honaunau było najważniejszym na wyspach miejscem kultu rdzennych mieszkańców Hawajów. Była to świątynia, do której ze wszystkich wysp hawajskich przybywali uciekinierzy, którzy złamali święte prawo kapu. Jeśli udało się im tu dotrzeć, od miejscowych kapłanów mogli otrzymać rozgrzeszenie. Pierwotna świątynia powstała w połowie XVII wieku, a to co możemy zobaczyć dzisiaj to rekonstrukcja wykonana przez miejscowych rzemieślników przy użyciu tradycyjnych narzędzi i materiałów. Świątyni strzegą rzeźbione wyobrażenia zwane ki’i.


1.jpg



3.jpg



Wjazd na parking przy parku kosztuje 20USD za samochód, a ponieważ mnóstwo samochodów stało zaparkowanych na drodze przed wjazdem na parking, pomyśleliśmy że to być może nienajgorszy pomysł. Jak się jednak okazało, wejście do parku w trybie pieszym kosztuje 10 USD za osobę a dzieci wchodzą za darmo. Więc w sumie na jedno wyszło.

Park jest przyjemnym miejscem.
Przy wejściu znajduje się coś na kształt mini amfiteatru, w którym przewodnik ubrany w polinezyjskie szaty z namaszczeniem opowiada historię tego miejsca. Na niespieszny spacer po samym parku wystarczy pół godziny, jest ładnie, są palmy, jest ocean, śpiewają ptaki. To miejsce to przede wszystkim historia i wizualnie szczególnie nie powala na kolana, ale na pewno warto tu zajrzeć.


2.jpg




4.jpg



5.jpg



6.jpg



10.jpg



W drodze powrotnej zrobiliśmy jeszcze większe zakupy, bo podczas pobytu na zachodzie wyspy zamierzaliśmy gotować sami. Z poprzedniego pobytu na Hawajach zapamiętałam wysokie ceny, tym razem jakoś bardzo mnie nie przeraziły – np. sporego rib eye’a bardzo dobrej jakości można kupić za max 10 dolarów, inne rodzaje mięsa też w całkiem przyzwoitych cenach. Chyba największym zaskoczeniem była cena mleka – 6 USD i to było zupełnie zwykłe mleko a nie jakieś wydziwione.

Resort Holua polecam bardzo. Za noc płaciliśmy 215 USD ze wszystkimi podatkami, za co otrzymaliśmy mniej więcej 80 metrowy apartament z pokojem dziennym, sypialnią, kuchnią, dwiema łazienkami i bardzo dużym balkonem. Hotel pobiera depozyt 200USD.
Kuchnia była doskonale wyposażona. Garnki, noże, talerze i inne przybory kuchenne były super czyste i nie miałam obiekcji żeby na tym sprzęcie gotować.
Były też ściereczki do naczyń, gąbki, płyn do zmywania, tabletki do zmywarki i proszek do prania, więc w zasadzie nic dodatkowo nie trzeba było kupować.


13.jpg



14.jpg



Wieczór spędziliśmy na błogim relaksie, popijając doskonałe piwo z Maui Brewery – tak na marginesie każde piwo z bardzo dużej oferty tego browaru jest warte mszy, w sumie jedno jest lepsze od drugiego a które najlepsze to naprawdę trudno zdecydować. Co tu dużo mówić, uwielbiam takie dylematy.


20231030_170557.jpg



Kolejny dzień (tak jak niemal każdy inny dzień), ja zaczęłam od biegania a reszta spółki od leżenia na szezlongu.
Ale potem czas relaksu się skończył.

Tego dnia zaplanowaliśmy wycieczkę na Green Sand Beach czyli jak się łatwo domyślić, plażę z zielonym piaskiem. Czytając wcześniej o tym miejscu dowiedziałam się tyle, że po dojeździe na parking, przy którym kończy się utwardzona droga, można albo skorzystać z podwózki na plażę samochodami 4x4, co kosztuje 20 USD za osobę, lub maszerować w piachu i w upale 3 mile w jedną stronę. Pomyśleliśmy sobie, że skoro mamy samochód 4x4, to dlaczego mielibyśmy płacić 60 USD, przecież poradzimy sobie doskonale sami. Dojechaliśmy i zaraz po wjeździe na parking podszedł do nas pan proponując podwózkę. My na to, że przecież nasza fura to 4x4 więc jedziemy sami, a on na to cały roześmiany, że nie ma opcji, że mamy za długi samochód i nie dojedziemy.
W pierwszej chwili odebraliśmy to jako chęć naciągnięcia nas na podwózkę, ale po głębszym namyśle stwierdziliśmy, że może jednak nie będziemy ryzykować. No i że się przejdziemy.

I cóż. To była bardzo ciekawa przechadzka.


4.jpg



Było mniej więcej południe, słońce grzało, a my w sandałach a niektórzy z nas nawet w klapkach, brnęliśmy w piachu, z piachem w oczach. Krajobraz po drodze był pustynno morski, co naprawdę robiło wrażenie, ale mi jakoś nie było do śmiechu.


1.jpg



3a.jpg



4a.jpg



Wprawdzie nie miałam odwagi powiedzieć tego głośno, ale po 20 minutach miałam ochotę zawrócić i uśmiechnąć się jednak do panów od podwózki.
Po drodze spotkaliśmy na pewno nie więcej niż dziesięciu piechurów, którzy wyglądali jednak na nieco lepiej przygotowanych niż my, a szczególnie martwiło mnie to, że mamy niecały litr wody. Poza tym, na trasie marszu nie było zasięgu, więc tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia jak daleka czeka nas jeszcze droga, mogliśmy podejrzewać że nie będzie to trwało dłużej niż godzinę, ale pewien niepokój był.
Ale jak się powiedziało A, to trzeba było powiedzieć B, a ostatecznie wyznacznikiem tego co robić dalej było nastawienie do tematu mojego syna, który maszerował bardzo dzielnie i nawet nie myślał o zawracaniu.

Po godzinie dotarliśmy na miejsce i z całą pewnością było warto pokonać tę drogę.


5.jpg



6.jpg



7a.jpg



Bardzo przyjemne było to, że mimo iż po drodze traffic samochodów wydawał się dość spory, kiedy my dotarliśmy na miejsce, na plaży było prawie pusto.


8.jpg



9.jpg



Posiedzieliśmy i popatrzyliśmy w dal zastanawiając się, czy mając już minimalną ilość wody, damy radę wrócić na piechotę, tym bardziej że upał wcale nie zelżał.
No i wtedy podjęliśmy trudną decyzję, że się poddajemy i wracamy samochodem.

Ale kiedy wróciliśmy z plaży na skarpę, okazało się, że czeka tam tylko jeden samochód, który zresztą dopiero przywiózł grupę i odjazd miał zaplanowany za godzinę.
Więc co było robić, postanowiliśmy wrócić na piechotę, na co z każdą minutą mieliśmy coraz mniejszą ochotę. Dobra wiadomość była taka, że miły pan kierowca wręczył nam na pocieszenie dwie butelki wody, więc mając w głowie motywację w postaci czekającej na nas w hotelu pasty bolognese, ruszyliśmy w drogę powrotną i jak się zapewne domyślacie, udało się!


10.jpg



W sumie wycieczka okazała się nieco wyczerpująca, ale ciekawsza niż się spodziewaliśmy, no i była jeszcze satysfakcja, że daliśmy radę i nikt się nie popłakał.

Aha, próby pokonania tej drogi własnym pojazdem naprawdę odradzam, tak jak ostrzegał nas pan na parkingu, nie dalibyśmy rady – były miejsca z bardzo dużą ilością piachu, do tego doły i kamienie, jeśli nie ma się doświadczenia na tej drodze, próba jej pokonania może zakończyć się nieciekawie.

Dzień zbliżał się ku końcowi, ale na mnie czekała jeszcze jedna atrakcja i jednocześnie spełnienie marzenia, czyli nocne snurkowanie z mantami.

Mały port, z którego sporo firm organizuje to wydarzenie znajdował się nie przez przypadek zaledwie kilkaset metrów od naszego resortu. Atrakcja kosztuje od 100 do 200 dolarów.
Ja wybrałam niewielką firmę, która nie ma swojej stacjonarnej siedziby w porcie, a zajeżdża na miejsce furgonetką około 17, kiedy zaczynają się sloty na snurkowanie.
Podczas rezerwacji wybiera się półtoragodzinny slot, im późniejsza pora, tym większa szansa na zobaczenie dużej ilości mant. Ja wybrałam godz.20.15.

Manty najbardziej lubią spokojne i ciepłe wody, więc mimo tego, że teoretycznie sezon na pływanie z nimi trwa cały rok, najłatwiej je spotkać od kwietnia do października. Główne skupiska znajdują się właśnie na zachodzie Big Island, w okolicy Kona.
Wycieczka zaczyna się od krótkiego briefingu o tym jak będzie wyglądała wyprawa, chętni mogą też wypożyczyć za darmo maskę do snurkowania i piankę. Ale pianka nie była potrzebna, bo woda miała 26 stopni.
Na miejsce snurkowania dopłynęliśmy zodiakiem, trwało to może 5 minut, bo manty podpływają bardzo blisko brzegu.
A to że podpływają i jest ich tak dużo, wynika z prostego faktu. Manty na Hawajach żerują głównie nocą, więc na początek załoga łodzi zapala lampę, która oświetla powierzchnię wody, a światło zwabia plankton. Natomiast plankton, no cóż, zwabia manty, które ochoczo pochłaniają go swoimi przepastnymi paszczami.

Zasada samego snurkowania jest taka, że w wodzie znajduje się deska surfingowa z uchwytami wokół. Trzeba się złapać za uchwyt i położyć płasko na wodzie, dodatkowo członek załogi wkłada pod stopy uczestników makarony z pianki, tak by łatwiej było utrzymać płaską pozycję na wodzie. Jest to bardzo ważne, bo manty podpływają na odległość dosłownie kilku centymetrów i merdające w wodzie nogi mogłyby zrobić im krzywdę. Podczas snurkowania załoga mocno pilnowała uczestników wycieczki i poprawiała makarony tym, którzy z entuzjazmu z nich spadali.

A entuzjazmować się było czym.

Mogę śmiało powiedzieć, że ten wieczór był jednym z moich najwspanialszych dotychczasowych przeżyć.
Pojawiła się niezliczona ilość mant, a ich bliskość i rozmiary (rozpiętość ich płetw może wynosić nawet 5 metrów!) przyprawiała o zawrót głowy. W wodzie spędziłam magiczne pół godziny, które minęło jak krótka chwila.

Niestety nie umiem opisać tego spektaklu słowami, ale wyjątkowych chwil nie da się opisać.


1.jpg



3.jpg



4.jpg



5.jpg



6.jpg



8.jpg




Dodaj Komentarz

Komentarze (15)

aga-podrozniczka 25 października 2023 23:08 Odpowiedz
Będę Ci towarzyszyć duchowo z Honolulu, ja za gotówkę (plus cashback Amex) i Aviosy. Podzielam entuzjazm pobytu na Hawajach. Próbowałam wymyślić jakiś wypad wypełniający dziurę przed kolejnym w listopadzie i nic nie przemawiało do mnie, aż uśmiechnęło się Oahu. Pochodzę sobie po starych i nowych szlakach i pobawię się w plane spotting.
raku90 25 października 2023 23:08 Odpowiedz
Będę śledzić, właśnie jestem w Honolulu, pozdrawiam :) Faktycznie jest tu rajsko i nie da się pomylić Hawajów z jakimkolwiek innym miejscem na świecie. Ludzie fantastyczni, przyroda świetna, ceny znośne (nie tanie). Podróż za mile i $$$ w moim przypadku.
aga-podrozniczka 26 października 2023 12:08 Odpowiedz
To robimy mini spot w HNL? W przeszłości spotkałam się już z jednym forumowiczem F4F, bo akurat byliśmy w tym samym terminie. I byłam na spotkaniu około 20 osób z Flyertalk.Jeśli chodzi o przyrodę, to jest trochę podobnych wysp. Dla mnie Samoa jest Hawajami bez turystów, a niektorzy nazywają Guam małymi Hawajami.
aga-podrozniczka 26 listopada 2023 05:08 Odpowiedz
A po drugiej stronie wyspy woda ma 20-21C. Właśnie jestem w Hilo i nie uśmiecha mi się snorkowanie.Napisz jak tam wrażenia z nowego F150. Ja dostalam Dodge RAM 1500, ale ten nowy kompletnie nie podobał mi się i wróciłam wymienić na coś bardziej prymitywnego. Ostatecznie wyjechałam z lotniska Jeepem pickupem, bo nie mieli nic starszego.Ciekawa jestem Twoich wrażeń z wjazdu na Mauna Kea. Moim zdaniem straszą na zapas, a wjazd jest łatwy. I jestem zdziwiona, ze bylo tam tak mało turystów.
maginiak 27 listopada 2023 17:08 Odpowiedz
@Aga_podrozniczka Ford150 jest wielki i główną jego zaletą dla nas było to, że nigdy wcześniej nie pożyczaliśmy pick-upa i cieszyła nas po prostu jego amerykańskość. Praktyczność tego auta jest raczej taka sobie. Kiedy przyszło do przewożenia bagażu, i tak woziliśmy go w środku, bo wkładanie go na pakę zajmowało więcej czasu. Parkowanie jest utrudnione, bo często miejsca dla dużych samochodów są specjalnie oznaczone i bardziej kompaktowym samochodem zaparkować dużo łatwiej. Generalnie fajne doświadczenie ale raczej na raz. Chyba, że przewozisz meble.O Mauna Kea będzie w kolejnej części, tymczasem dorzucam jeszcze przy okazji suplement do poprzedniego odcinka.https://www.youtube.com/watch?v=iCTRaxxQTuohttps://www.youtube.com/watch?v=ft3T_pNpBQY
mapa 27 listopada 2023 17:08 Odpowiedz
Aga_podrozniczka napisał:A po drugiej stronie wyspy woda ma 20-21C. Właśnie jestem w Hilo i nie uśmiecha mi się snorkowanie.Ja miałem okazję być w Hilo 3 dni w sierpniu. Z tego padało 1,5 dnia. To ponoć miasto w USA, w którym najczęściej pada deszcz :D I kto by pomyślał, no ale ta północna część wyspy jest zupełnie inna niż południe. W ogóle BigIsland ma chyba 7 stref klimatycznych dlatego jest tak różnorodna.Ja już nie mogę się doczekać kolejnego wyjazdu na Hawaje (choć nie wiem kiedy to nastąpi) i podzielam w całej rozciągłości zdanie @maginiak tego miejsca na ziemi
aga-podrozniczka 28 listopada 2023 12:08 Odpowiedz
Wedlug internetu, Hilo jest jednym z najbardziej mokrych miast w USA, ale w tej chwili nie jest źle. Jestem tu 10 dni i popaduje sobie od czasu do czasu, a to w nocy, a to nad ranem, itp. Tylko jednego dnia padało trochę więcej, w ciagu dnia, ale akurat wtedy przygotowywałam sie do interview i nie jechalam nigdzie oprócz sklepu.Pogoda zmienia się podczas przejazdu przez wyspę, na gorze pada, jeszcze wyżej bezchmurnie, a gdzieś tam ciężkie chmury wiszą. Ale za to jest zielono na części wyspy, a przy wulkanach droga zamknięta, bo ryzyko pożaru.Myślałam dzisiaj, ktora wyspa podoba mi sie najbardziej i wyszlo mi, ze Kauai mialo najlepsze widoki, a Maui bylo najlepsze do snorkowania. A na Oahu podoba mi się północno - zachodnia część. Honolulu znudziło mi sie i lotnisko jest dla mnie najbardziej atrakcyjne teraz, bo ciekawe samoloty i wrota do Pacyfiku.@maginiak A, to nie masz porównania z innymi pickupami. Ja juz przeszlam przez wiele, bo czesto pickup jest tanszy do wypożyczenia, niz zwykla osobówka. Poza tym, gdzie jeździć pickupem, jak nie w USA. F150 mialam na Kauai, ten poprzedni model. Teraz wyszło dużo nowych modeli i zaczely być zbyt zelektronizowane. Nie wspomnę o elektrycznym F150, świętokradztwo. Moj faworyt to Nissan Frontier, również poprzedni model bo widzę, ze jest już nowy. Miał niesamowitego kopa, mimo że na papierze silnik o podobnych parametrach do mojej terenówki, a ta nie ma kopa.
aga-podrozniczka 5 grudnia 2023 23:08 Odpowiedz
Ja pojechałam na Mauna Kea bez żadnych wcześniejszych informacji. Nie wzięłam nawet bluzy ze sobą, bo jakos nie zastanowiłam sie, że przecież to 4200m. Dlatego zdziwił mnie cyrk w punkcie informacyjnym i straszenie jaki trudny jest podjazd. Naped 4x4 miałam, bo wzielam pickupa, nie dlatego, ze celowalam w 4x4. Myślę, ze specjalnie nie asfaltują tej drogi, żeby ograniczyć liczbę odwiedzających. Bo jak wytłumaczyć ładny asfalt na końcowym odcinku?Wygląda na to, ze ograniczenia są stosunkowo nowe https://www.flyertalk.com/forum/hawaii/ ... ience.htmlU mnie termometr pokazywal 11C i wiało tylko w jednym punkcie. Reszte przezylam bez problemu w cienkiej bluzce z długim rękawem (ochrona przed słońcem).Ja mialam wyjazd typu: płynę z prądem, zobaczę co jest do zwiedzania i zdecyduję gdzie jadę, w zależności od pogody.
osk 5 grudnia 2023 23:08 Odpowiedz
Wiać to tam naprawdę potrafi. Ja nie byłem w stanie otworzyć drzwi. Samochodem trzęsło na zachodzie słońca tak,że ustawiłem się do niego frontem i podziwialem zza kierownicy [emoji6]
rob-sad 11 grudnia 2023 17:08 Odpowiedz
Zdaje się, że 4x4 jest wymagane ze względu na ryzyko śniegu i to od niedawna. Zacząłem się zastanawiać, czy też nie brać 4x4, ale lecimy z dziećmi 6 i 10 lat i mogę nie spotkać się ze zrozumieniem ;)
maginiak 12 grudnia 2023 17:08 Odpowiedz
@rob_sad Weź też pod uwagę ograniczenia dotyczące wjazdu dzieci poniżej 13rż. Mój syn ma prawie 12 lat i obyło się bez kłopotów, natomiast w przypadku 6 latka, może to już być nieco utrudnione. Ale nie wiem jak restrykcyjnie w rzeczywistości podchodzą do tematu.A śnieg spadł na Mauna Kea w ubiegłym tygodniu.
splder 12 grudnia 2023 23:08 Odpowiedz
rob_sad napisał:Zdaje się, że 4x4 jest wymagane ze względu na ryzyko śniegu i to od niedawna. Zacząłem się zastanawiać, czy też nie brać 4x4, ale lecimy z dziećmi 6 i 10 lat i mogę nie spotkać się ze zrozumieniem ;)Sam podjazd gdy nie ma śniegu jest dość banalny, chociaż wjazd autem z silnikiem od kosiarki może być męczący. Głównym problemem jest fakt, że wypożyczalnie zakazują wjazdu zwykłymi samochodami. W dobie wszechobecnych trackerów GPS łamanie zakazu jest dość ryzykowne.
aga-podrozniczka 13 grudnia 2023 17:08 Odpowiedz
Enterprise ma takie warunki umowy:"Vehicle shall not be driven, except in an emergency, on anything other than a paved public highway or suitable graded private or public road or driveway, or over bridges posted for a maximum weight of three (3) tons or less."Może ta droga na wulkan podpada pod kategorię "suitable graded private or public road".Ja nie zawracam sobie głowy takimi warunkami, bo w wielu miejscach są drogi unpaved. Zresztą, nie jest to jakaś straszna dziurawa droga jak ta do Polihale State Park.na Kauai, gdzie widziałam "przytopione" auto i nie wiadomo było co kryje się pod dużymi kałużami. Tam zawrocilam, mimo że miałam wtedy wypożyczonego F150.
aga-podrozniczka 2 stycznia 2024 17:08 Odpowiedz
Szlak na dole Kilauea Iki jest chyba najpopularniejszy w parku wulkanów. Ja byłam jakieś 2 tygodnie po Was i ludzie mówili, że nic nie widać w nocy i nie ma żadnego ognia, jest tylko dym. Niektórzy nocowali w hotelu przy krawędzi krateru.Polecam wycieczkę z przewodnikiem jest ich kilka dziennie na różnych trasach. Nasz przewodnik był bardzo dobry, chętnie dzielił się wiedzą, podał nawet email jakby ktoś chciał zdjęcia z wybuchów wulkanu i na końcu stanowczo odmówił gratyfikacji w postaci napiwków.Ja spędziłam 3 dni w parku wulkanów, bo 30 dolarów za jedną wizytę dla jednej osoby to droga impreza, więc stwierdziłam, że wykorzystam wejściówkę na maksa.Ciekawe miejsce po tej stronie wyspy, to tzw. Red Road, która już nie jest Red. Tam też można napatrzyć się na lawę, drogi na końcu są zablokowane lawą, więc trzeba wrócić tą samą trasą. Miejsce gdzie ława napotyka wodę i następuje erozja klifów. Mało turystów, jest nawet plaża nudystów.https://thishawaiilife.com/red-road-haw ... poho-road/
mileq 9 stycznia 2024 23:08 Odpowiedz
Na Mauna Koa udało mi się wczołgać Nissanem Rogue (tak się chyba nazywa na Qashqai). Oczywiście pojechałem na spontanie, żeby nie było...Wczołgać, bo w drugiej połowie trasy nissankowi brakło oddechu i pomimo wciśniętego gazu do dechy nie udało mi się go zmusić do jazdy z prędkością większą niż 15 mil. Nie i już. Dopiero później zobaczyłem na jaką wysokość wjechałem.Moim zdaniem, trasa nie jest trudna, więc trochę straszą z tym 4x4, ale faktycznie w górnej części jak się zatrzymałem pod górę, to nissanek był bardzo oporny, żeby się zacząć turlać znowu. Ale się udało :).