Od stycznia kiedy wróciłem z Syrii kombinowałem jaki kolejny kierunek podróży obrać. Kilka propozycji było na kierunek znowu bliskowschodni jak Iran, ale z powodu Ramadanu i potencjalnych problemów gastronomicznych (nie mylić z gastrycznymi) uznaliśmy wspólnie, że trzeba znaleźć coś nowego. Jakby tylko na to czekając WizzAir otworzył nowe połączenie Katowice – Abu Zabi (zwana też trasą Katowice-Dubaj). Wiedząc, iż z Zjednoczonych Emiratów otwiera się dla nas nowy wspaniały szeroki świat zacząłem sprawdzać możliwości destynacji. Od dwóch lat w domowej biblioteczce leży książka o zachęcającym tytule „Wokół Manaslu i Everestu”. Po nitce do kłębka zaczął się zarysowywać końcowy cel – Nepal. Kraj, który jak się okazuje ma kilka naj-: najwyższa góra świata, najpiękniejsza góra świata, najniebezpieczniejsze lotnisko świata, najmilsi ludzie świata
:D Odnośnie zaś celu ostatecznego to plan mieliśmy bardzo ambitny, czyli osiągnąć Bazę Everestu położoną lekko ponad 5300 m ponad poziom morza. Czy nam się udało? Jak to przebiegło i jakie są nasze odczucia? No to już dowiecie się z lektury poniżej
:?: Uprzedzając tylko fakty dodam, że w trasę wyruszyliśmy z czterema plecakami bez tragarzy i przewodników, zgodnie z wielowiekową mądrością – martwić będziemy się później, ważne żeby mieć dolary przy sobie.
Odnośnie samego zakupu lotu do Emiratów to był to istny rollercoaster. Muszę przyznać, że decyzje węgierskiego przewoźnika kosztowały nas trochę nerwów. Pierwotnie lot kupiliśmy Katowice – Abu Zabi. Po dwóch tygodniach siadłem, żeby kupić kolejne połączenie Air Arabią Abu Zabi – Kathmandu. Nie wiem co się stało, ale przeglądarka wywaliła błąd przy płaceniu kartą kredytową. Olałem temat i postanowiłem, że kupię na spokoju wieczorem. Po 2 godzinach Wizzair anulował mi lot do Abu Zabi...Trochę nerwów, ale finalnie syn wynalazł, że lot z Katowic jest dalej dostępny tylko, że do Dubaju i to w cenie ponad 2x mniejszej. Kupiłem ten lot, a następnie połączenie FlyDubai do Kathmandu. Żeby nie było za miło po jakimś czasie zmienili ten lot i miejscem docelowym znowu zostało Abu Zabi. AirArabia podrożała, więc trzeba było szukać alternatywy. Na szczęście pomiędzy przylotem, a wylotem mieliśmy prawie cały dzień, więc spokojnie można było coś zorganizować. Są dwie opcje. Tańsza, czyli z terminalu 2, które nie ma metra przedostać się np. do metra i podjechać na stację autobusową i stamtąd na lotnisko oraz droższa, czyli taksówka. Wybraliśmy droższą i wygodniejszą.
Sam przylot bez większej historii, gdyż od razu z lotniska Abu Zabi wsiedliśmy do taksówki, która za 320 AED (350 zł) przewiozła nas w kierunku genialnego hotelu Rove Downtown z widokiem na Burj Khalifa w bardzo przystępnej cenie jak za 3 osoby. Hotel dodatkowo posiada coś co dla osób podróżujących z plecakiem jest czymś genialnym, bo całą salą z szafkami, w których można zostawić swoje rzeczy oraz 24h działającym sklepem.
Na sam Dubaj mieliśmy kilka godzin, więc tak naprawdę zobaczyliśmy właśnie najwyższy budynek świata i jego okolicę, kawałek Dubai Mall i zawijaliśmy się na lotnisko (przy okazji tego łażenia udało mi się zrobić wspaniałe zdjęcie z żoną w tle z Burj Khalifą, które wylądowało na tapecie telefonu
:P).
FlyDubai to taki Pegasus dla Turkisha czy Vueling dla Iberii. Lot w stronę Katmandu oceniam bardzo pozytywnie, pomimo tego że trwał prawie 4h. W Nepalu wylądowaliśmy koło 20 wieczorem. W momencie kiedy taksówką przemieszczaliśmy się do hotelu na noc wróciły genialne wspomnienia z mojej 3-tygodniowej wyprawy po Azji dosłownie miesiąc przed covidem (dlaczego tego nie opisałem na fly4free to nie wiem, bo w sumie było super – od Singapuru po Wietnam).
Hałas, setki motorków, smog, mieszające się zapachy – nie każdy musi to lubić, ale w takiej turystycznej dawce przez jakiś czas dla mnie jest to coś wspaniałego. Hotel był bardzo miły, taki lokalny, ale oczywiście musiał się trafić jakiś „janusz” zarobku, który próbował mnie namówić na zorganizowanie wycieczki w stronę Everest Base Camp. Po dłuższych negocjacjach wyrzucił z siebie cenę 800 dolarów za osobę, co przy 3 osobach daje nam kwotę blisko 10000 zł. Nawet mnie to nie zdenerwowało, że aż tak chce mnie przelecieć wiadomo gdzie, ale wywołało mocny wybuch śmiechu. Generalnie rozstaliśmy się bez emocji, odpalił swój skuterek i pojechał w siną dal, a mi pozostała pewna doza niesmaku, że biorę hotel, a Ci mi naganiają jakiegoś biznesmena lokalnego.
Ranek dnia następnego to wczesna pobudka i znowu kierunek na lotnisko. Dlaczego znowu na lotnisko? Żeby dostać się na szlak mamy dwie drogi. Pierwszy to autobusem (chyba ponad 8h) do miejscowości Jiri i potem 3 dni z buta w kierunku Lukli, albo i to jest najczęstszy wybór zagranicznych turystów bezpośrednio samolotem do Lukli. Pomimo wysokiej ceny tych lotów, po prostu nie mogłem sobie odmówić tego przelotu traktując go jako naprawdę dużą atrakcję turystyczną. Wystarczy nadmienić, że lotnisko w Lukli jest jednym z najbardziej niebezpiecznych na świecie, a lata się tam małymi samolotami po około 20 osób na wysokość 2860 m n.p.m. Start opóźnił się o około 2h, ale możemy uznać się za szczęściarzy, gdyż często loty w ogóle nie dochodzą do skutku i ludzie czekają np. Dzień czy też dwa, aż pogoda się poprawi. Sam lot przebiegał w pełnym zachmurzeniu, ale bez specjalnych turbulencji. Po 30 minutach w powietrzu mogliśmy się cieszyć z udanego lądowania, a nasza wyprawa oficjalnie została rozpoczęta.
Część osób wie, część osób może nie wie, ale przy takiej trasie nie liczą się kilometry do przodu, a bardziej to co robimy w górę. Przy tej wysokości dla ludzi z nizin jakimi jesteśmy my bardzo ważna jest dobra aklimatyzacja. Nasza droga rozpoczyna się z wysokości 2860 m co może samo w sobie nie nastręcza problemów, ale droga wyżej i przebywanie w niej powoduje jednak osłabienie naszego organizmu, a ilość tlenu na tej wysokości to 85% tej z poziomu morza. Może jednak po kolei. Dla porządku będę dzielił trasę na etapy.
Etap 1 – Lukla – Phakding.
Trasę można podzielić trochę inaczej, ale to jak ją robiliśmy jest chyba najpopularniejsza i dająca najlepszą możliwość aklimatyzacji. W samej miejscowości Lukla nie zatrzymaliśmy się ani na chwilę tylko od razu ruszyliśmy do miejscowości Phakding, która jest najczęściej wymieniana jako pierwsze miejsce aklimatyzacyjne. Nasza metoda na miejsca noclegowe była prosta – szukamy na miejscu. W trakcie drogi po raz pierwszy mogliśmy postawić nasze kroki na tych sławnych mostach rozciągniętych nad rzekami/przepaściami, a przyozdobione tradycyjnymi kolorowymi flagami. Radość z tego była ogromna. Pierwszy dzień to pierwszy kontakt z Jakami, osłami i innymi turystami, których jednak nie była aż tak dużo. Większość osób, które mijaliśmy w jedną czy drugą stronę szła w grupach zorganizowanych, osób takich jak my było może 10%, może mniej. Do Phakding doszliśmy po dosłownie paru godzinach nieśpiesznego marszu. Kilkadziesiąt budynków, które stanowiły bazę noclegową, kilka sklepów, irlandzki pub i piekarnia stanowiły całość. Często w lodge’ach (tak są nazywane) mieszkają też właściciele. Po kilku minutach chodzenia i wybierania zdecydowaliśmy się na położony w centrum, dość spory Bear Lodge albo Hotel Bear, ale z hotelem to nie ma nic wspólnego. Za łóżko zapłaciliśmy w przeliczeniu 3,20 zł (100 rupii). Na przyszłość szerpowie przyjmują taką taktykę, że jak jesz u nich to pokoje są dość tanie. Niestety im dalej w trasie tym jedzenie i przede wszystkim woda stają się droższe i droższe. Standard był mierny, odpowiadał tym trzem złotym. Łóżko twarde, równie dobrze mógłbym spać na podłodze. Prysznic dodatkowo płatny 300 rupii, położony na korytarzu. Noc zimna, w końcu jesteśmy na dość sporej wysokości, więc i warunki górskie. Generalnie te nocne zimno będzie nam już towarzyszyło, aż do samego powrotu, trzeba je zaakceptować. Pokoje nie są ogrzewane, jedyna nadzieja to dobry śpiwór i puchowa kurtka. Noc niezbyt przyjemna, sen przerywany. Rano śniadanie, nie jakieś wybitne chyba jeśli dobrze pamiętam to ryż z warzywami i suchy tost. Jako, że mamy przesunięcie czasu o prawie 4h w stosunku do Warszawy to też wstajemy dość wcześnie. Finalnie zebraliśmy się z hotelu w drogę około godziny 8.
Etap 2 – do Namche Bazaar.
Namche to największa miejscowość na trasie, miejsce dwudniowej aklimatyzacji. Zanim jednak tam dojdziemy to słów kilka o drugim dniu. Trasa prowadziła głównie przez las, ścieżki są wydeptane i właściwie nie ma możliwości się zgubić. Pierwsze dni naszej wyprawy to ciągła mgła i chmury. Drogę umila nam rozmowa, mijanie kolejnych mostów wiszących i wzajemne pozdrawianie się „Namaste” z innymi wędrowcami. Mijamy również miejscowość Monjo, w której to nabywamy za 3000 rupii od głowy pozwolenie na wejście do Parku Narodowego Sagarmatha. Na necie znajdziecie sprzeczne informacje odnośnie wyrabiania pozwolenia TIMS. Nic takiego nie jest Wam potrzebne, idziecie kupujecie wejściówkę i tyle. Ok, wracamy na szlak - raz pod górę, a raz z góry. Aż w końcu nadszedł czas na to co nadejść musiało. Podejście do Namche. 600 metrów cholernego podejścia na 3400 m n.p.m. Nogi nie wprawione, bo człowiek zawodowo nie chodzi po górach, tylko po bieżni na siłowni. Idziesz i idziesz, a jak już masz nadzieję, że się zbliżasz to finalnie jestem 100 metrów wyżej, a trasy na nawigacji nie ubywa. Muszę przyznać, że dało nam to strasznie w palnik. Podejście nie rzadko osiąga 30 stopni, wije się bez przerwy, a przechodzące Jaki wzbijają w górę kurz i pył, gdy przeciskają się obok Ciebie. Podchodzenie do Namche to katorga, gdy już myślisz że jesteś to jeszcze kolejny zakręt na klifie i kolejny. Jednak jest coś co tak naprawdę wynagradza każdy krok i wysiłek. Przepiękne widoki, niepowtarzalne i dodające energii. Gdy tylko zaczynamy się wznosić, mamy obraz na kanion, lasy i na coraz większe dzikie obszary. W końcu dochodzimy do samej miejscowości. Mnóstwo sklepów, hoteli, restauracji, straganów z rzeczami potrzebnymi przeciętnemu trekkerowi czy też wspinaczowi. Nogi cierpią mocno, a tu żeby dojść do naszego hotelu trzeba się wspiąć prawie na samą górę Namche. Panorama View Lodge, bo tak się nazywała nasza miejscówka była jedyną, którą pozwoliłem sobie zamówić wcześniej przez booking. Opinie miała zacne, widok również, cena była wyższa, ale zaufałem ocenie bookinga. Jak życie pokazało, była to jedna z najlepszych decyzji podczas wyjazdu. W końcu wdrapaliśmy się na górę, a przyjął nas przemiły szerpa Mingma. Hotel miał jak na tamtejsze warunki bardzo fajny standard, gdyż w pokoju posiadał gniazdka na prąd oraz koce elektryczne do grzania podczas spania. Dwie niby nic nieznaczące rzeczy, a tam na wagę złota
:roll:
Etap 3 – dwa dni w Namche
Dwa kolejne dni spędziliśmy na zwiedzaniu Namche (które może duże nie jest, za to niesamowicie ciekawe) jedzeniu w hotelu, piciu dużych ilości wody oraz wyjściu aklimatyzacyjnym w górę. Odnośnie wody to w naszym hotelu woda kosztowała 50 rupii, podczas gdy na mieście już po 100 (3,2zł). Gdy jest się coraz wyżej woda jest naszym jedynym sprzymierzeńcem poza lekami w walce z uzyskaniem dobrej aklimatyzacji. Pić jej pod różną postacią trzeba co najmniej 4 litry. Muszę przyznać, że nie jest to proste tyle wypić przez dzień. W ogóle to pierwsza noc w Namche okazała się dramatyczna jeśli chodzi o nasze odczuwanie wysokości. Głowa pulsowała niemiłosiernie, a sen przyszedł dopiero po zażyciu Ibupromu. Nałożyły się tutaj niewątpliwie dwie rzeczy. Wysokość, ale również brak rozwagi i nie zasłonięcie głowy. Pomimo tego, że było pełne zachmurzenie spaliliśmy sobie z synem karki i to naprawdę mocno. Pisząc to jestem od paru dni w domu, a kark mam dalej bardzo brzydko spalony. Człowiek uczy się na błędach, a tutaj nie ma kompromisów trzeba się zasłaniać albo mocno smarować kremem min. 50. Jeśli chodzi o jedzonko to raczyliśmy się lokalnym Dal Bhaatem, chlebkiem tybetańskim (Szerpy jak zwał tak zwał) oraz pokaźnymi ilościami herbaty, która uprawiana jest tam bardzo obficie. Wyjście aklimatyzacyjne zaliczyliśmy na wysokość 3800 m, po drodze mijając lotnisko Syngboche, gdzie gdybym szedł i nie wiedział że tam jest lotnisko to bym się nie domyślił. Równie dobrze mogła to być łąka. Wydaje mi się, że może przeżywać swój kres ze względu na wzrost znaczenia helikopterów w dostarczaniu turystów. Po drodze mijamy jeszcze budynek zwany Sagarmatha Next, który ufundowany został przez Szweda Gustafsona, którego mieliśmy przyjemność spotkać i zamienić kilka słów. Miejsce to jest ostoją dla artystów, którzy mogą tam przybyć i realizować swoje pomysły. Połączone to jest z koncepcją recyklingu, więc stojące tam twory często przybierają np. formę ptaka zbudowane z aluminiowych puszek. Idea słuszna i niech się rozwija, a sam park rzeczywiście jest czysty i zadbany. Można trafić oczywiście jakieś śmieci, ale są to przypadki naprawdę pojedyncze. Powrót do hotelu i Mingma zaproponował nam, że pokaże nam wspaniałe miejsce powiązane z kulturą wspinaczkową Polaków. 20 minut drogi od hotelu, w miejscu do którego nie ma szans, że trafilibyśmy sami znajduje się Memoriał poświęcony polskim wspinaczom, którzy stracili życie w Himalajach. Na pomniku widnieją takie nazwiska jak oczywiście Jerzy Kukuczka, Wanda Rutkiewicz, Tomasz Mackiewicz i wielu innych. Trochę to przygniębiające, że aż tyle osób poświęciło życie żeby osiągnąć swój cel, ale to był ich wybór i robili to co kochali, więc może niech to będzie osłodą tego gorzkiego miejsca.
Etap 4 – Deboche i hotel Rivendell (co to Anglia?)
Ten dzień na mapie przedstawiał się dość łatwo. Trochę pod górkę, potem z górki, a następnie dość mocno na 3867 m i 100 metrów w dół do Deboche. Po drodze właśnie na szczycie miał czekać na nas Monastyr Tengboche, obowiązkowy punkt do odwiedzenia. Wcześniej jednak w związku z tym, że dokładne planowanie nie jest moją najmocniejszą stroną, wolę pewne rzeczy zostawić przypadkowi oraz temu że w hotelu na jedzenie wydałem więcej niż planowałem (a jedliśmy sporo) i przez brak komunikacji na trasie okazało się, że coś słabo stoimy z kasą. Przypominam, że byliśmy w górach, więc to nie tak że podskoczę do bankomatu. Popytałem trochę ludzi na szlaku, podobno za 2-3 dni w miejscowości Dengboche (nie mylić z Deboche) stoi najwyżej położony ATM na świecie – no dobra może akurat będzie działał. W trakcie wędrówki jednak po kolejnych konsultacjach okazało się, że jest też opcja chargebacku z terminali płatniczych. Trochę spokojniejsi ruszyliśmy dalej przed siebie. W Namche zostawiliśmy część niepotrzebnego bagażu w hotelu, w celu odebrania go później. Odciążeni raźniej stawialiśmy kroki zwłaszcza że było z górki. Pogoda dalej była nieprzyjazna, zachmurzone niebo nie pozwalało dojrzeć gór wokoło, a jak pokazała przyszłość było już co oglądać. Po drodze wyprzedzali nas ludzie z osławionej wyczynami Nepalczyka Nimsdaja Purji grupy Elite Expedition, którzy kierowali się albo do bazy albo w celu zdobycia Everestu. Jako, że nie jesteśmy profesjonalistami i mamy wywalone idziemy naszym nieśpiesznym krokiem. Oczywiście jak to zwykle, nie może być tak, że trasa jest łagodna. Na sam koniec musi Ci przywalić kolejne porąbane podejście tym razem już bezpośrednio do klasztoru Tengboche. Klasztor jest przepiękny, na myśl przywodzi filmy chińskie, w których występują klasztory w Tybecie. Czujemy pewien mistyczny spokój, po trochu spowodowany miejscem, ale też trochę dlatego, że w końcu wdrapaliśmy się na szczyt tego cholernego wejścia. Przy okazji udaje mi się – w końcu – wyjąć 10 000 rupii w lokalnym hotelu. Wychodzę szczęśliwy, że mamy te pieniądze i nagle oblewa mnie zimny pot. Gdzie mój plecak z lustrzanką. Trochę panikuję, zaczynam biegać wokoło, wpadam do miejsc w których byłem wcześniej. Chyba zmęczenie daje mocno o sobie znać, bo plecak zostawiłem z synem. Kilka głębokich oddechów, które przychodzą z trudnością, kilka pamiątkowych zdjęć na tle klasztoru i czeka nas 100-150 metrowe ostre zejście do Deboche. Jest pięknie, drzewa są jakby innego rodzaju, wiją się trochę jakby układane ludzką ręką tak jak drzewka bonsai. Krajobraz zmienia się. Na samym dole drzewa są gęste, a na gałęziach zwisa jakby zielony mech – ciężko to opisać słowami. Hotel Rivendell akurat ma wolne miejsca, chociaż przypadają nam w udziale te gorsze pokoje, gdyż lepsze idą do grup zorganizowanych. Powtórka z rozrywki, czyli jest zimno. Dobrze że chociaż materace są wygodne. Większość wieczoru spędzamy w jadalni/restauracji, gdzie centralnie położona koza daje ciepło na cały pokój i wszystkim tam zebranym. W ogóle jest to element łączący wszystkich, czyli wieczorne posiadówki w jedynym ciepłym miejscu w hotelu. Prysznica nie mamy zamiar brać, zbyt chłodno. Siedzimy sobie spokojnie w pokoju, przeliczam pieniądze. Dumam, dumam, kurde wyjąłem a i tak może zabraknąć. Woda jest droga, jedzenie też coraz droższe. W naszej miejscowości czegoś takiego jak "charge back" nie da się zrobić. Decyzja - wracam na górę do Tengboche. Idąc do góry spotykam zaprzyjaźnionego Amerykanina ze szlaku prosto z Bostonu. Chwilę podprowadza mnie do góry, ale że robi się ciemno to proszę go żeby już wracał do siebie do pokoju. Wspinam się powoli, aż w końcu już w ciemności dochodzę do celu. Idę do zaprzyjaźnionego hotelu i wypłacam tym razem dla pewności 20000 rupii, musi starczyć. Na dół wracam w totalnej ciemności dodatkowo pogłębionej przez opadającą mgłę. Dobrze, że w przypływie pragmatyzmu wziąłem ze sobą do Nepalu jedną latarkę czołówkę. W rękach mam dwa kijki trekkingowe, więc w razie czego łatwo swojej cnoty nie oddam, ew. tanio skóry nie sprzedam jak mawiał klasyk
:mrgreen: Totalnie zmęczony zasypiam dość szybko, a kolejny dzień to dość ważne miejsce na szlaku, bo dwudniowy postój w Pheriche. Na koniec mała dygresja. Nie bardzo rozumiem sens zatrzymywania się w Deboche. Mała miejscówka z trzema hotelami i jednym sklepem. Owszem pięknie położona wśród drzew, ale tylko tyle. Dużo lepiej zostać na górze w Tengboche, bo mamy pod nosem piękny klasztor do zwiedzania i dwa fajne duże hotele, ew. jeśli ma się siłę to pójść pewnie z godzinę, półtorej dalej i mamy miejscowość Pangboche z gigantyczną ilością miejsc noclegowych, sklepów, a nawet szkołą. Obstawiam, że może tak być, że to jest kwestia dogadania się hotelu Rivendell z grupami zorganizowanymi i działań marketingowych. W sumie bez znaczenia, ale dzisiaj zrobiłbym to ciut inaczej.
@tropikey dziękuję bardzo i cieszę się, bo starałem się przedstawić trip w miarę obrazowo
:)Już mam określony kierunek, moja ukochana część świata
:PBoję się tylko, że przez zawirowania z kontrolerami lotów odwołają mi lot do Paryża i jak tam nie dolecę to jestem w dupie ...
Super relacja. Właśnie zgrywam też swoje fotki i wracają niedawne wspomnienia
:).Wygląda na to, że minęliśmy się w poniedziałek o włos na lotnisku w KTM.
@klapioDziękuję bardzo
:)Jasne to nie tajemnica i wydaje mi się, że te ceny są stałe - w obie strony KTM-Lukla zapłaciłem 331 euro za osobę
:) (linia Yeti Arilines, czyli Tara - sugerowałem się tym wyborem bo mają fajnie rozwiniętą stronę online i mogłem wszystko zdalnie zrobić)
No to przychodzę do Was z odcinkiem 1 filmu z Nepalu
:)W tym odcinku troszkę mniej Nepalu, bo jeszcze załapaliśmy się na Dubaj, więc mam nadzieję że będzie spoko
;)https://www.youtube.com/watch?v=3mqB5bKQ_DA&t=464spozdro
:)
@maximaEBC zajął nam 10 dni bez bazy, więc w sumie bez aklimatyzacji dobrze jest liczyć te 11-12 dni (zależnie od formy i tego jak głowa zareaguje).w Nepalu wyszło nam 14 dni, ale byliśmy tylko w Katmandu resztę dni + okoliczne UNESCO.
Nie śpię tylko montuję filmy
:Pod 3400 m do 4300 - żarty się skończyły
:) Coraz mniej tlenu, nachylenie do Pheriche naprawdę daje w kość, ale te widoki - niepowtarzalne. Tyle jaków i osiołków już w życiu nie zobaczę w takim krótkim czasie
:lol: Zapraszam gorąco jak zawsze
:)https://youtu.be/AEkd6fr_niA?t=1
Dawno nie dodawałem, a tu jeszcze 2 odcinki zostały
:)No więc tak, wycof z 5000 metrów, a dlaczego i jak sam powrót przebiegł no to w filmiku
:)Zapraszam!https://www.youtube.com/watch?v=TtAQ3gxeFlY
irae napisał:@maximaEBC zajął nam 10 dni bez bazy, więc w sumie bez aklimatyzacji dobrze jest liczyć te 11-12 dni (zależnie od formy i tego jak głowa zareaguje).w Nepalu wyszło nam 14 dni, ale byliśmy tylko w Katmandu resztę dni + okoliczne UNESCO.Dosyć dużo czasu jak na wysokość 5300 m. Z czego to wynika? Na Kilimandżaro większość ekip idzie 6 dni (co jest chore moim zdaniem). Ja robiłem w 7 dni, ale faktycznie głowa nieco bolała już drugiego dnia w nocy na 3900 m.
@Darek M.No wlaśnie też się nad tym zastanawiałem i miałem dokładnie te same rozkminy. Tą trasę robiliśmy można by powiedzieć książkowo z 2 dniami w Namche i Pheriche i jakimiś wejściami aklimatyzacyjnymi. Nie wiem jak to dokładnie jest na Kili, ale nie było tak, że mieliście atak szczytowy, pobyliście tam godzinę i od razu mocno w dół? (może nachylenia są inne i można sobie pozwolić na szybsze pokonanie trasy?)
Hej :)
https://youtu.be/pSkLq6iwNr4
Od stycznia kiedy wróciłem z Syrii kombinowałem jaki kolejny kierunek podróży obrać. Kilka propozycji było na kierunek znowu bliskowschodni jak Iran, ale z powodu Ramadanu i potencjalnych problemów gastronomicznych (nie mylić z gastrycznymi) uznaliśmy wspólnie, że trzeba znaleźć coś nowego. Jakby tylko na to czekając WizzAir otworzył nowe połączenie Katowice – Abu Zabi (zwana też trasą Katowice-Dubaj). Wiedząc, iż z Zjednoczonych Emiratów otwiera się dla nas nowy wspaniały szeroki świat zacząłem sprawdzać możliwości destynacji. Od dwóch lat w domowej biblioteczce leży książka o zachęcającym tytule „Wokół Manaslu i Everestu”. Po nitce do kłębka zaczął się zarysowywać końcowy cel – Nepal. Kraj, który jak się okazuje ma kilka naj-: najwyższa góra świata, najpiękniejsza góra świata, najniebezpieczniejsze lotnisko świata, najmilsi ludzie świata :D Odnośnie zaś celu ostatecznego to plan mieliśmy bardzo ambitny, czyli osiągnąć Bazę Everestu położoną lekko ponad 5300 m ponad poziom morza. Czy nam się udało? Jak to przebiegło i jakie są nasze odczucia? No to już dowiecie się z lektury poniżej :?: Uprzedzając tylko fakty dodam, że w trasę wyruszyliśmy z czterema plecakami bez tragarzy i przewodników, zgodnie z wielowiekową mądrością – martwić będziemy się później, ważne żeby mieć dolary przy sobie.
Odnośnie samego zakupu lotu do Emiratów to był to istny rollercoaster. Muszę przyznać, że decyzje węgierskiego przewoźnika kosztowały nas trochę nerwów. Pierwotnie lot kupiliśmy Katowice – Abu Zabi. Po dwóch tygodniach siadłem, żeby kupić kolejne połączenie Air Arabią Abu Zabi – Kathmandu. Nie wiem co się stało, ale przeglądarka wywaliła błąd przy płaceniu kartą kredytową. Olałem temat i postanowiłem, że kupię na spokoju wieczorem. Po 2 godzinach Wizzair anulował mi lot do Abu Zabi...Trochę nerwów, ale finalnie syn wynalazł, że lot z Katowic jest dalej dostępny tylko, że do Dubaju i to w cenie ponad 2x mniejszej. Kupiłem ten lot, a następnie połączenie FlyDubai do Kathmandu. Żeby nie było za miło po jakimś czasie zmienili ten lot i miejscem docelowym znowu zostało Abu Zabi. AirArabia podrożała, więc trzeba było szukać alternatywy. Na szczęście pomiędzy przylotem, a wylotem mieliśmy prawie cały dzień, więc spokojnie można było coś zorganizować. Są dwie opcje. Tańsza, czyli z terminalu 2, które nie ma metra przedostać się np. do metra i podjechać na stację autobusową i stamtąd na lotnisko oraz droższa, czyli taksówka. Wybraliśmy droższą i wygodniejszą.
Sam przylot bez większej historii, gdyż od razu z lotniska Abu Zabi wsiedliśmy do taksówki, która za 320 AED (350 zł) przewiozła nas w kierunku genialnego hotelu Rove Downtown z widokiem na Burj Khalifa w bardzo przystępnej cenie jak za 3 osoby. Hotel dodatkowo posiada coś co dla osób podróżujących z plecakiem jest czymś genialnym, bo całą salą z szafkami, w których można zostawić swoje rzeczy oraz 24h działającym sklepem.
Na sam Dubaj mieliśmy kilka godzin, więc tak naprawdę zobaczyliśmy właśnie najwyższy budynek świata i jego okolicę, kawałek Dubai Mall i zawijaliśmy się na lotnisko (przy okazji tego łażenia udało mi się zrobić wspaniałe zdjęcie z żoną w tle z Burj Khalifą, które wylądowało na tapecie telefonu :P).
FlyDubai to taki Pegasus dla Turkisha czy Vueling dla Iberii. Lot w stronę Katmandu oceniam bardzo pozytywnie, pomimo tego że trwał prawie 4h. W Nepalu wylądowaliśmy koło 20 wieczorem. W momencie kiedy taksówką przemieszczaliśmy się do hotelu na noc wróciły genialne wspomnienia z mojej 3-tygodniowej wyprawy po Azji dosłownie miesiąc przed covidem (dlaczego tego nie opisałem na fly4free to nie wiem, bo w sumie było super – od Singapuru po Wietnam).
Hałas, setki motorków, smog, mieszające się zapachy – nie każdy musi to lubić, ale w takiej turystycznej dawce przez jakiś czas dla mnie jest to coś wspaniałego. Hotel był bardzo miły, taki lokalny, ale oczywiście musiał się trafić jakiś „janusz” zarobku, który próbował mnie namówić na zorganizowanie wycieczki w stronę Everest Base Camp. Po dłuższych negocjacjach wyrzucił z siebie cenę 800 dolarów za osobę, co przy 3 osobach daje nam kwotę blisko 10000 zł. Nawet mnie to nie zdenerwowało, że aż tak chce mnie przelecieć wiadomo gdzie, ale wywołało mocny wybuch śmiechu. Generalnie rozstaliśmy się bez emocji, odpalił swój skuterek i pojechał w siną dal, a mi pozostała pewna doza niesmaku, że biorę hotel, a Ci mi naganiają jakiegoś biznesmena lokalnego.
Ranek dnia następnego to wczesna pobudka i znowu kierunek na lotnisko. Dlaczego znowu na lotnisko? Żeby dostać się na szlak mamy dwie drogi. Pierwszy to autobusem (chyba ponad 8h) do miejscowości Jiri i potem 3 dni z buta w kierunku Lukli, albo i to jest najczęstszy wybór zagranicznych turystów bezpośrednio samolotem do Lukli. Pomimo wysokiej ceny tych lotów, po prostu nie mogłem sobie odmówić tego przelotu traktując go jako naprawdę dużą atrakcję turystyczną. Wystarczy nadmienić, że lotnisko w Lukli jest jednym z najbardziej niebezpiecznych na świecie, a lata się tam małymi samolotami po około 20 osób na wysokość 2860 m n.p.m.
Start opóźnił się o około 2h, ale możemy uznać się za szczęściarzy, gdyż często loty w ogóle nie dochodzą do skutku i ludzie czekają np. Dzień czy też dwa, aż pogoda się poprawi. Sam lot przebiegał w pełnym zachmurzeniu, ale bez specjalnych turbulencji. Po 30 minutach w powietrzu mogliśmy się cieszyć z udanego lądowania, a nasza wyprawa oficjalnie została rozpoczęta.
Część osób wie, część osób może nie wie, ale przy takiej trasie nie liczą się kilometry do przodu, a bardziej to co robimy w górę. Przy tej wysokości dla ludzi z nizin jakimi jesteśmy my bardzo ważna jest dobra aklimatyzacja. Nasza droga rozpoczyna się z wysokości 2860 m co może samo w sobie nie nastręcza problemów, ale droga wyżej i przebywanie w niej powoduje jednak osłabienie naszego organizmu, a ilość tlenu na tej wysokości to 85% tej z poziomu morza. Może jednak po kolei. Dla porządku będę dzielił trasę na etapy.
Etap 1 – Lukla – Phakding.
Trasę można podzielić trochę inaczej, ale to jak ją robiliśmy jest chyba najpopularniejsza i dająca najlepszą możliwość aklimatyzacji. W samej miejscowości Lukla nie zatrzymaliśmy się ani na chwilę tylko od razu ruszyliśmy do miejscowości Phakding, która jest najczęściej wymieniana jako pierwsze miejsce aklimatyzacyjne. Nasza metoda na miejsca noclegowe była prosta – szukamy na miejscu. W trakcie drogi po raz pierwszy mogliśmy postawić nasze kroki na tych sławnych mostach rozciągniętych nad rzekami/przepaściami, a przyozdobione tradycyjnymi kolorowymi flagami. Radość z tego była ogromna. Pierwszy dzień to pierwszy kontakt z Jakami, osłami i innymi turystami, których jednak nie była aż tak dużo. Większość osób, które mijaliśmy w jedną czy drugą stronę szła w grupach zorganizowanych, osób takich jak my było może 10%, może mniej. Do Phakding doszliśmy po dosłownie paru godzinach nieśpiesznego marszu. Kilkadziesiąt budynków, które stanowiły bazę noclegową, kilka sklepów, irlandzki pub i piekarnia stanowiły całość. Często w lodge’ach (tak są nazywane) mieszkają też właściciele. Po kilku minutach chodzenia i wybierania zdecydowaliśmy się na położony w centrum, dość spory Bear Lodge albo Hotel Bear, ale z hotelem to nie ma nic wspólnego. Za łóżko zapłaciliśmy w przeliczeniu 3,20 zł (100 rupii). Na przyszłość szerpowie przyjmują taką taktykę, że jak jesz u nich to pokoje są dość tanie. Niestety im dalej w trasie tym jedzenie i przede wszystkim woda stają się droższe i droższe. Standard był mierny, odpowiadał tym trzem złotym. Łóżko twarde, równie dobrze mógłbym spać na podłodze. Prysznic dodatkowo płatny 300 rupii, położony na korytarzu. Noc zimna, w końcu jesteśmy na dość sporej wysokości, więc i warunki górskie. Generalnie te nocne zimno będzie nam już towarzyszyło, aż do samego powrotu, trzeba je zaakceptować. Pokoje nie są ogrzewane, jedyna nadzieja to dobry śpiwór i puchowa kurtka.
Noc niezbyt przyjemna, sen przerywany. Rano śniadanie, nie jakieś wybitne chyba jeśli dobrze pamiętam to ryż z warzywami i suchy tost. Jako, że mamy przesunięcie czasu o prawie 4h w stosunku do Warszawy to też wstajemy dość wcześnie. Finalnie zebraliśmy się z hotelu w drogę około godziny 8.
Etap 2 – do Namche Bazaar.
Namche to największa miejscowość na trasie, miejsce dwudniowej aklimatyzacji. Zanim jednak tam dojdziemy to słów kilka o drugim dniu. Trasa prowadziła głównie przez las, ścieżki są wydeptane i właściwie nie ma możliwości się zgubić. Pierwsze dni naszej wyprawy to ciągła mgła i chmury. Drogę umila nam rozmowa, mijanie kolejnych mostów wiszących i wzajemne pozdrawianie się „Namaste” z innymi wędrowcami. Mijamy również miejscowość Monjo, w której to nabywamy za 3000 rupii od głowy pozwolenie na wejście do Parku Narodowego Sagarmatha. Na necie znajdziecie sprzeczne informacje odnośnie wyrabiania pozwolenia TIMS. Nic takiego nie jest Wam potrzebne, idziecie kupujecie wejściówkę i tyle. Ok, wracamy na szlak - raz pod górę, a raz z góry. Aż w końcu nadszedł czas na to co nadejść musiało. Podejście do Namche. 600 metrów cholernego podejścia na 3400 m n.p.m. Nogi nie wprawione, bo człowiek zawodowo nie chodzi po górach, tylko po bieżni na siłowni. Idziesz i idziesz, a jak już masz nadzieję, że się zbliżasz to finalnie jestem 100 metrów wyżej, a trasy na nawigacji nie ubywa. Muszę przyznać, że dało nam to strasznie w palnik. Podejście nie rzadko osiąga 30 stopni, wije się bez przerwy, a przechodzące Jaki wzbijają w górę kurz i pył, gdy przeciskają się obok Ciebie. Podchodzenie do Namche to katorga, gdy już myślisz że jesteś to jeszcze kolejny zakręt na klifie i kolejny. Jednak jest coś co tak naprawdę wynagradza każdy krok i wysiłek. Przepiękne widoki, niepowtarzalne i dodające energii. Gdy tylko zaczynamy się wznosić, mamy obraz na kanion, lasy i na coraz większe dzikie obszary. W końcu dochodzimy do samej miejscowości. Mnóstwo sklepów, hoteli, restauracji, straganów z rzeczami potrzebnymi przeciętnemu trekkerowi czy też wspinaczowi. Nogi cierpią mocno, a tu żeby dojść do naszego hotelu trzeba się wspiąć prawie na samą górę Namche. Panorama View Lodge, bo tak się nazywała nasza miejscówka była jedyną, którą pozwoliłem sobie zamówić wcześniej przez booking. Opinie miała zacne, widok również, cena była wyższa, ale zaufałem ocenie bookinga. Jak życie pokazało, była to jedna z najlepszych decyzji podczas wyjazdu. W końcu wdrapaliśmy się na górę, a przyjął nas przemiły szerpa Mingma. Hotel miał jak na tamtejsze warunki bardzo fajny standard, gdyż w pokoju posiadał gniazdka na prąd oraz koce elektryczne do grzania podczas spania. Dwie niby nic nieznaczące rzeczy, a tam na wagę złota :roll:
Etap 3 – dwa dni w Namche
Dwa kolejne dni spędziliśmy na zwiedzaniu Namche (które może duże nie jest, za to niesamowicie ciekawe) jedzeniu w hotelu, piciu dużych ilości wody oraz wyjściu aklimatyzacyjnym w górę. Odnośnie wody to w naszym hotelu woda kosztowała 50 rupii, podczas gdy na mieście już po 100 (3,2zł). Gdy jest się coraz wyżej woda jest naszym jedynym sprzymierzeńcem poza lekami w walce z uzyskaniem dobrej aklimatyzacji. Pić jej pod różną postacią trzeba co najmniej 4 litry. Muszę przyznać, że nie jest to proste tyle wypić przez dzień.
W ogóle to pierwsza noc w Namche okazała się dramatyczna jeśli chodzi o nasze odczuwanie wysokości. Głowa pulsowała niemiłosiernie, a sen przyszedł dopiero po zażyciu Ibupromu. Nałożyły się tutaj niewątpliwie dwie rzeczy. Wysokość, ale również brak rozwagi i nie zasłonięcie głowy. Pomimo tego, że było pełne zachmurzenie spaliliśmy sobie z synem karki i to naprawdę mocno. Pisząc to jestem od paru dni w domu, a kark mam dalej bardzo brzydko spalony. Człowiek uczy się na błędach, a tutaj nie ma kompromisów trzeba się zasłaniać albo mocno smarować kremem min. 50.
Jeśli chodzi o jedzonko to raczyliśmy się lokalnym Dal Bhaatem, chlebkiem tybetańskim (Szerpy jak zwał tak zwał) oraz pokaźnymi ilościami herbaty, która uprawiana jest tam bardzo obficie.
Wyjście aklimatyzacyjne zaliczyliśmy na wysokość 3800 m, po drodze mijając lotnisko Syngboche, gdzie gdybym szedł i nie wiedział że tam jest lotnisko to bym się nie domyślił. Równie dobrze mogła to być łąka. Wydaje mi się, że może przeżywać swój kres ze względu na wzrost znaczenia helikopterów w dostarczaniu turystów. Po drodze mijamy jeszcze budynek zwany Sagarmatha Next, który ufundowany został przez Szweda Gustafsona, którego mieliśmy przyjemność spotkać i zamienić kilka słów. Miejsce to jest ostoją dla artystów, którzy mogą tam przybyć i realizować swoje pomysły. Połączone to jest z koncepcją recyklingu, więc stojące tam twory często przybierają np. formę ptaka zbudowane z aluminiowych puszek. Idea słuszna i niech się rozwija, a sam park rzeczywiście jest czysty i zadbany. Można trafić oczywiście jakieś śmieci, ale są to przypadki naprawdę pojedyncze. Powrót do hotelu i Mingma zaproponował nam, że pokaże nam wspaniałe miejsce powiązane z kulturą wspinaczkową Polaków. 20 minut drogi od hotelu, w miejscu do którego nie ma szans, że trafilibyśmy sami znajduje się Memoriał poświęcony polskim wspinaczom, którzy stracili życie w Himalajach. Na pomniku widnieją takie nazwiska jak oczywiście Jerzy Kukuczka, Wanda Rutkiewicz, Tomasz Mackiewicz i wielu innych. Trochę to przygniębiające, że aż tyle osób poświęciło życie żeby osiągnąć swój cel, ale to był ich wybór i robili to co kochali, więc może niech to będzie osłodą tego gorzkiego miejsca.
Etap 4 – Deboche i hotel Rivendell (co to Anglia?)
Ten dzień na mapie przedstawiał się dość łatwo. Trochę pod górkę, potem z górki, a następnie dość mocno na 3867 m i 100 metrów w dół do Deboche. Po drodze właśnie na szczycie miał czekać na nas Monastyr Tengboche, obowiązkowy punkt do odwiedzenia.
Wcześniej jednak w związku z tym, że dokładne planowanie nie jest moją najmocniejszą stroną, wolę pewne rzeczy zostawić przypadkowi oraz temu że w hotelu na jedzenie wydałem więcej niż planowałem (a jedliśmy sporo) i przez brak komunikacji na trasie okazało się, że coś słabo stoimy z kasą. Przypominam, że byliśmy w górach, więc to nie tak że podskoczę do bankomatu. Popytałem trochę ludzi na szlaku, podobno za 2-3 dni w miejscowości Dengboche (nie mylić z Deboche) stoi najwyżej położony ATM na świecie – no dobra może akurat będzie działał. W trakcie wędrówki jednak po kolejnych konsultacjach okazało się, że jest też opcja chargebacku z terminali płatniczych. Trochę spokojniejsi ruszyliśmy dalej przed siebie. W Namche zostawiliśmy część niepotrzebnego bagażu w hotelu, w celu odebrania go później. Odciążeni raźniej stawialiśmy kroki zwłaszcza że było z górki. Pogoda dalej była nieprzyjazna, zachmurzone niebo nie pozwalało dojrzeć gór wokoło, a jak pokazała przyszłość było już co oglądać. Po drodze wyprzedzali nas ludzie z osławionej wyczynami Nepalczyka Nimsdaja Purji grupy Elite Expedition, którzy kierowali się albo do bazy albo w celu zdobycia Everestu. Jako, że nie jesteśmy profesjonalistami i mamy wywalone idziemy naszym nieśpiesznym krokiem. Oczywiście jak to zwykle, nie może być tak, że trasa jest łagodna. Na sam koniec musi Ci przywalić kolejne porąbane podejście tym razem już bezpośrednio do klasztoru Tengboche. Klasztor jest przepiękny, na myśl przywodzi filmy chińskie, w których występują klasztory w Tybecie. Czujemy pewien mistyczny spokój, po trochu spowodowany miejscem, ale też trochę dlatego, że w końcu wdrapaliśmy się na szczyt tego cholernego wejścia. Przy okazji udaje mi się – w końcu – wyjąć 10 000 rupii w lokalnym hotelu. Wychodzę szczęśliwy, że mamy te pieniądze i nagle oblewa mnie zimny pot. Gdzie mój plecak z lustrzanką. Trochę panikuję, zaczynam biegać wokoło, wpadam do miejsc w których byłem wcześniej. Chyba zmęczenie daje mocno o sobie znać, bo plecak zostawiłem z synem. Kilka głębokich oddechów, które przychodzą z trudnością, kilka pamiątkowych zdjęć na tle klasztoru i czeka nas 100-150 metrowe ostre zejście do Deboche. Jest pięknie, drzewa są jakby innego rodzaju, wiją się trochę jakby układane ludzką ręką tak jak drzewka bonsai. Krajobraz zmienia się. Na samym dole drzewa są gęste, a na gałęziach zwisa jakby zielony mech – ciężko to opisać słowami. Hotel Rivendell akurat ma wolne miejsca, chociaż przypadają nam w udziale te gorsze pokoje, gdyż lepsze idą do grup zorganizowanych. Powtórka z rozrywki, czyli jest zimno. Dobrze że chociaż materace są wygodne. Większość wieczoru spędzamy w jadalni/restauracji, gdzie centralnie położona koza daje ciepło na cały pokój i wszystkim tam zebranym. W ogóle jest to element łączący wszystkich, czyli wieczorne posiadówki w jedynym ciepłym miejscu w hotelu. Prysznica nie mamy zamiar brać, zbyt chłodno. Siedzimy sobie spokojnie w pokoju, przeliczam pieniądze. Dumam, dumam, kurde wyjąłem a i tak może zabraknąć. Woda jest droga, jedzenie też coraz droższe. W naszej miejscowości czegoś takiego jak "charge back" nie da się zrobić. Decyzja - wracam na górę do Tengboche. Idąc do góry spotykam zaprzyjaźnionego Amerykanina ze szlaku prosto z Bostonu. Chwilę podprowadza mnie do góry, ale że robi się ciemno to proszę go żeby już wracał do siebie do pokoju. Wspinam się powoli, aż w końcu już w ciemności dochodzę do celu. Idę do zaprzyjaźnionego hotelu i wypłacam tym razem dla pewności 20000 rupii, musi starczyć. Na dół wracam w totalnej ciemności dodatkowo pogłębionej przez opadającą mgłę. Dobrze, że w przypływie pragmatyzmu wziąłem ze sobą do Nepalu jedną latarkę czołówkę. W rękach mam dwa kijki trekkingowe, więc w razie czego łatwo swojej cnoty nie oddam, ew. tanio skóry nie sprzedam jak mawiał klasyk :mrgreen:
Totalnie zmęczony zasypiam dość szybko, a kolejny dzień to dość ważne miejsce na szlaku, bo dwudniowy postój w Pheriche.
Na koniec mała dygresja. Nie bardzo rozumiem sens zatrzymywania się w Deboche. Mała miejscówka z trzema hotelami i jednym sklepem. Owszem pięknie położona wśród drzew, ale tylko tyle. Dużo lepiej zostać na górze w Tengboche, bo mamy pod nosem piękny klasztor do zwiedzania i dwa fajne duże hotele, ew. jeśli ma się siłę to pójść pewnie z godzinę, półtorej dalej i mamy miejscowość Pangboche z gigantyczną ilością miejsc noclegowych, sklepów, a nawet szkołą. Obstawiam, że może tak być, że to jest kwestia dogadania się hotelu Rivendell z grupami zorganizowanymi i działań marketingowych. W sumie bez znaczenia, ale dzisiaj zrobiłbym to ciut inaczej.