0
watsky 30 listopada 2021 23:50
Tytuł clickbaitowy, jednakże tak podsumowałbym wrażenia kompana, który udał się z nami po raz pierwszy w dłuższą podróż. Koniec końców złapał bakcyla i ma ochotę na kolejne wspólne eksploracje.

Wypadając całkowicie z wprawy pisania, nie tylko ręcznego ale i po prostu przenoszenia swoich myśli na papier bądź arkusz w komputerze, nie miałem pomysłu jak zacząć tę relację. Postanowiłem więc niezgrabnie napisać parę słów, które nie mają większego sensu, aby znaleźć jakikolwiek punkt, którego mogę się zaczepić, by zacząć pisać. Będzie to relacja zapewne chaotyczna, zawierająca błędy ale chcę ją zamknąć ponieważ w końcu przytrafił się wyjazd zasługujący na to by przypiąć mu chociaż małą łatkę o nazwie „przygoda”, a zwlekam z napisaniem tej relacji od połowy września.
Początkiem wakacji zrodził się pomysł by we wrześniu zorganizować trochę dłuższy wyjazd, przeważnie w czasach covidowych nasze eskapady ograniczały się do 2-3 weekendowych dni, więc apetyt na coś większego rósł po każdym wyjeździe. W sierpniu nabyliśmy bilety do Gruzji w terminie 28.08-06.09. Tanich lotów, takich jak przed covidem, niestety nie było, więc całość zamknęła się w niecałych 600-700zł. Lot do Kutaisi linią Wizzair był z Katowic, natomiast powrót zaplanowany był z Tbilisi do Kijowa linią Ukrainian Airlines (w Kijowie mieliśmy 7 godzin oczekiwania), a następnie Ryanairem prosto do Krakowa.
Na cały pobyt w Gruzji postanowiliśmy wynająć samochód. Wybór padł na wypożyczalnię Car Rent Deme oraz pojazd Subaru Forester 4x4, który odebraliśmy na lotnisku w Kutaisi zaraz po przylocie około 24. Samochód zwróciliśmy w siedzibie firmy w Tbilisi. Całkowity koszt wyniósł 1324 Lari, kaucja nie była wymagana. Samo auto było po przejściach i prawdopodobnie po przekładce kierownicy, na koniec zaczęły świecić się hamulce, jednakże nie możemy się przyczepić ani do samego samochodu ani do wypożyczalni, ponieważ obsługa była na wysokim poziomie, a samochód po prostu jeździł. Malutki minus za dopłatę 10 Lari za „brudny samochód”.

DZIEŃ 1

Plan na pobyt w Gruzji był niezwykle intensywny, dlatego też od razu po odebraniu samochodu, zakupieniu kart SIM oraz wyciągnięciu gotówki z bankomatu, ruszyliśmy w nocną podróż do Mestii, gdzie chcieliśmy spędzić pierwsze chwile w tym kraju. Na miejsce dotarliśmy po około 6 godzinach i musimy przyznać, że nie była to najprzyjemniejsza trasa w naszym życiu. Wąskie, górskie drogi, zwierzęta oraz kamienie były niemałym wyzwaniem, całe szczęście wszystko potoczyło się po naszej myśli. Jako, że nasz nocleg mieliśmy od 13, a była ledwie 6 rano, udaliśmy się na spacer po miejscowości aby znaleźć transport do Ushguli. Nie zajęło nam to zbyt wiele czasu, więc po chwili za około 150 lari w dwie strony, mieliśmy zapewniony przejazd „terenowym” Audi z kierownicą nie z tej strony co trzeba, do pięknej miejscowości w górach. Z perspektywy czasu myślę, że mogliśmy złamać zakaz wypożyczalni i pojechać tam samodzielnie, ale z drugiej strony nie spaliśmy wtedy ponad 24 godziny więc dobrze się stało, że zawiózł nas taksówkarz.
Ushguli zrobiło na nas naprawdę spore wrażenie, Pan taksówkarz poopowiadał nam trochę o okolicznych górach oraz o tym co aktualnie dzieje się w tym miejscu. Po krótkim spacerze zdecydowaliśmy, że wracamy do Mestii ponieważ byliśmy niebywale zmęczeni i nie mieliśmy na nic więcej siły. Pędząc na złamanie karku, już około 12 byliśmy w punkcie wyjścia. Udaliśmy się więc do naszego noclegu Riverside Mestia, gdzie za 100 Lari mieliśmy zarezerwowaną jedną noc. Standard w porządku, lokalizacja w centrum, w pokoju było jedno łózko więcej. Po zameldowaniu od razu poszliśmy spać, ponad 24 godziny bez porządnego snu dało się każdemu we znaki. Wieczorem udaliśmy się na spacer po Mestii oraz okolicach, zjedliśmy obiad w restauracji Lile oraz wypiliśmy trochę gruzińskiego wina w Cafe Lanchvali. Ceny posiłków jak i win bardzo przystępne, przeważnie jedząc gruzińską kuchnię, zamykaliśmy się w 20/30zł wraz z napojami, turlając się do wyjścia.
Sama Mestia, nie licząc wspaniałych kamiennych wież obronnych oraz niesamowitych widoków dookoła, nie zachwyca i jest tylko bazą wypadową w lokalne góry. Mając to na uwadze, postanowiliśmy następnego dnia rano udać się w stronę Anaklii oraz Batumi.

DZIEŃ 2

Po zjedzeniu śniadania w pensjonacie, ruszyliśmy w drogę powrotną. Za dnia trasa już nie sprawiała większych trudności i przejechaliśmy ją 2x szybciej. Po drodze parę razy zatrzymywaliśmy się aby podziwiać widoki ponieważ, to co nam umknęło podczas jazdy nocnej, robiło spore wrażenie za dnia. Około południa zameldowaliśmy się w Anaklii, która według tego co znaleźliśmy w internecie, miałą być drugim, obok Batumi, gruzińskim kurortem nad morzem Czarnym. Niestety w trakcie budowy coś poszło nie tak i aktualnie sama miejscowość stoi w połowie opustoszała i niedokończona, sprawiając wrażenie nieudanej mapy z gry SimCity. Upał był ogromny, więc po krótkiej eksploracji okolicy, zanurzeniu rąk w ciepłym morzu i zjedzeniu obiadu, ruszyliśmy w dalszą drogę do Batumi.
Jezdnie w Gruzji okazały się wyjątkowo dobre, brak w nich dziur, nawierzchnia przeważnie równa jak stół, a w okolicach Batumi oraz do Tbilisi pojawiają się nawet dwa pasy ruchu. Dzięki temu dość szybko przemieściliśmy się do stolicy Adżarii, gdzie zarezerwowany mieliśmy nocleg w jednym z wieżowców nad samym wybrzeżem. Dokładnie w Orbi Sea Towers, który okazało się niezbyt dobrym wyborem. Po pierwsze koszt, jak na Gruzję, był wysoki – 200 Lari, jednak sami wybraliśmy droższe lokum aby było jak najlepszej jakości oraz blisko morza. Po drugie, po przyjeździe okazało się, że naszego pokoju nie ma, a rezerwacja została anulowana. Całe szczęście Pani recepcjonistka miała w zanadrzu dwa wolne pokoje i za dopłatą 5 Lari mogliśmy się cieszyć widokiem na Morze Czarne. Ogólnie, takie nieścisłości przede wszystkim jeśli chodzi o ceny, zdarzały się w Gruzji nagminnie i trochę w późniejszym czasie zaczęły nas denerwować.
Po szybkim odświeżeniu udaliśmy się na kąpiel w morzu (kamienna plaża co na plus) oraz na spacer promenadą wzdłuż, której znajdowały się pocztówkowe widoki znane z internetu, takie jak na przykład rzeźba „Ali i Nino”. Ogólnie w internecie można znaleźć artykuły o „Kaukaskim Dubaju”, nie byłem w Dubaju ale uważam, że są to słowa zdecydowanie na wyrost. Miasto jest zadbane i ciekawe ale nie ma zbyt wiele do zaoferowania, nie licząc oczywiście ciepłego morza oraz dobrej pogody. Wieczorem pojechaliśmy jeszcze na ulicę Lecha i Marii Kaczyńskich oraz do parku nazwanego ich nazwiskiem. Samo Batumi nie było naszym głównym celem w Gruzji, toteż potraktowaliśmy je trochę po łebkach, nie rozczarowało nas ale również nie zachwyciło.

DZIEŃ 3

Wczesna pobudka, wizyta w piekarni i przed nami pierwszy prawdziwie intensywny dzień zwiedzania oraz eksploracji. W pierwszej kolejności wyruszyliśmy do Kanionu Oktase w okolicach Kutaisi. Skuszeni ścieżką zawieszoną nad kanionem oraz rzekomo wspaniałymi widokami, udaliśmy się po bilety wstępu (niecałe 20zł) i poszliśmy pieszo w stronę kanionu. (Oczywiście na parkingu byliśmy nagabywani aby jechać tam samochodem, argumentem była długa droga piesza, okazało się to bzdurą). Po około 2 kilometrach spaceru po kamiennej ścieżce i skontrolowaniu biletów, ukazał nam się kanion. Jest to jedna z tych rzeczy, która na zdjęciach w ogóle nie ukazuje tego co widzi się będąc na miejscu., widoki były wspaniałe. Ogrom kanionu, jego głębokość oraz ażurowa, zawieszona nad przepaścią ścieżka, skutecznie pozbawiła mnie ochoty na wędrówkę ponieważ mam spory lęk wysokości. Koniec końców, zlany potem oraz wystraszony, przechodzę wraz z kompanami całość trasy, co zajmuje nam około 45 minut. Do samochodu dochodzimy konkretnie zmęczeni i spoceni, pogoda była parna, a w samochodzie jeszcze suszyło się pranie z poprzedniego dnia. W drodze do następnego celu, miejscowości Tskaltubo oraz znajdującego się w nim sanatorium Iveria, zboczyliśmy z trasy i wykąpaliśmy się w rzece. Po przybyciu na miejsce przywitały nas zamknięte bramy i miejscami płot z blachy falistej, jednak nauczeni doświadczeniem, szybko znaleźliśmy dziurę w płocie i zaczęliśmy eksplorację budynku. Robił wrażenie, sama architektura jak i możliwość obcowania z miejscem, które jeszcze stosunkowo niedawno tętniło życiem, a teraz jest opustoszałe i zniszczone, zawsze składnia do przemyśleń oraz delikatnie podnosi poziom adrenaliny. Poniżej garść ciekawostek o Tskaltubo oraz Sanatorium Iveria:
• Budowę ośrodków wypoczynkowych zaczęto w latach 20 XX wieku,
• Było to ulubione miejsce wypoczynku Stalina oraz śmietanki Komunistycznej,
• Do lat 80 codziennie dojeżdżał do Tskaltubo bezpośredni pociąg z Moskwy,
• Tskaltubo słynęło z wód leczniczych,
• Budowę sanatorium Iveria rozpoczęto w 1952 roku, a zakończono w 1962, w 2017 roku zostało sprzedane rosyjskiemu inwestorowi za równowartość około 100 tysięcy dolarów.
Zmęczeni dniem, mając na liście dwa ostatnie punkty, jak najszybciej się do nich udaliśmy. Pierwszym przystankiem był były parlament Gruzji, który w 2012 roku został przeniesiony przez Micheila Saakaszwiliego z Tbilisi do Kutaisi, obecnie stoi nieużywany, niestety nie było możliwości zbliżenia się do niego, więc od razu pojechaliśmy do Katedry Bagrati, czyli najsłynniejszego miejsca w Kutaisi.
Na wejściu zostaliśmy prawie zmuszeni do zapłacenia siedzącej przy furtce pani paru Lari, jednak po chwili rozmowy okazało się, że żadnych biletów wstępu na teren okalający katedrę nie ma, więc nie daliśmy się naciągnąć. Sama katedra, wpisana na listę UNESCO, tak jak wieże obronne w Mestii oraz Ushguli, robi wrażenie, w szczególności, że znajduje się na wzgórzu, z którego rozpościera się widok na całe miasto. Byliśmy już bardzo zmęczeni intensywnym dniem oraz głodni, więc nawet nie szukaliśmy niczego do jedzenia w internecie tylko wstąpiliśmy do restauracji Imeretia, znajdującej się naprzeciwko katedry. Jedzenie było smaczne, ceny około 10-20% wyższe niż zwykle ale i tak atrakcyjne.
Tym razem nocleg mieliśmy zarezerwowany w zlokalizowanym w centrum Hotelu Dimasi. Koszt 90 Lari za 3 osoby, w pokoju 4 łóżka, klimatyzacja, czysto, więc byliśmy bardzo zadowoleni po długiej podróży. W Kutaisi zwiedziliśmy Biały i Czerwony most, bazar (na którym jeden z kompanów kupił 2 kilogramy malin, które później zaczęły gnić i długo śmierdziało nimi w samochodzie), Plac Dawida Agmaszenebelego wraz z Fontanną Kolchidy, wcześniej wspomniany parlament oraz katedrę i tak naprawdę więcej już nie mieliśmy co robić. Resztę wieczoru przeznaczyliśmy na obchód po barach, które spełniły nasze niewygórowane wymagania, a o rozsądnej porze udaliśmy się do spania ponieważ czekał na nas kolejny wymagający dzień.

Kolejne dni wkrótce…CZĘŚĆ 2

DZIEŃ 4

Kolejny z dni zapowiadał się równie intensywnie jak poprzedni, plan zakładał przejazd do Sighnaghi przez Cziaturę oraz Gori. Droga do Cziatury była jedną z niewielu w Gruzji, która urzeczywistniła nasze obawy co do jakości nawierzchni, była dziurawa, wąska i praktycznie nie było żadnych stacji paliw. Po około 2 godzinach, tankowaniu na migi w międzyczasie oraz wzięciu na stopa dwóch lokalnych obywateli, docieramy na miejsce. Postanowiliśmy przyjechać do Cziatury aby na własne oczy zobaczyć miasto, w którym podstawą poruszania się po nim jest sieć kolejek linowych. Liczyliśmy również, że uda nam się, którymś ze zdezelowanych wagoników przejechać, niestety stare linie są nieczynne, a obok postawiono nowoczesne, które nie maja już takiego klimatu, ale chociaż są bezpieczne i wygodne dla mieszkańców. Problemem również jest aktualność map, zarówno google maps jak i maps.me pokazywało wszystkie stacje, zarówno stare jak i nowe, więc zdarzyło się, że błądziliśmy po wyjeździe na górę przez 30 minut w poszukiwaniu innej kolejki do zjazdu na dół. Po dwóch przejazdach kolejkami, spacerze oraz wysłaniu kartki do Polski, udaliśmy się w dalszą podróż do Gori, która również zajęła nam około 2 godziny. W Gori mieliśmy zobaczyć tylko pomnik Stalina, muzeum, pociąg oraz plac, więc po szybkim zwiedzaniu udaliśmy się na obiad, po drodze zauważając ciekawą atrakcję, tzn. średniowieczną Twierdzę Gori, która górowała nad miastem. Na obiad udało się nam dostać chaczapuri po osetyjsku, z racji bliskiego sąsiedztwa Osetii Południowej. (ani wcześniej ani później już nie udało się go dostać) Na popołudnie pozostała nam blisko 3 godzinna droga prosto do Sighnaghi, część z niej prowadziła przez autostradę do Tbilisi, jednakże od stolicy zaczął się ogromny ruch samochodów ciężarowych, które były ciężkie do wyprzedzenia, wtedy też radość z jazdy zanikła. (Tiry jednak między sobą wyprzedzały się regularnie). Do Sighnagi dojeżdżamy idealnie żeby podziwiać piękny zachód słońca z widokiem na całe miasteczko. W „mieście miłości”, które słynie z wina oraz tego, że można tam wziąć szybki ślub, trąci tandetą. Toteż bo krótkim spacerze, postanowiliśmy odwiedzić kilka restauracji żeby skosztować słynnych trunków prosto z Kachetii. (Swoją drogą zapraszamy fanów wina do aplikacji Vivino) Najlepszą oraz najciekawszą restauracją była The Terrace of Sighnaghi, z której rozpościerał się widok na całe miasteczko, a obsługa stała na bardzo wysokim poziomie. Ceny win były wyższe niż zwykle ale ich smak oraz otoczka rekompensowały wyższe koszty.

DZIEŃ 5


Wcześnie rano wyruszamy w stronę miejscowości Dedoplis Tskaro gdzie mamy do odebrania na komisariacie, wcześniej załatwione przez internet, pozwolenie na wjazd do strefy przygranicznej z Azerbejdżanem w Parku Narodowym Waszlowani.
Ważna sprawa. Przed przyjazdem warto parę dni wcześniej napisać do Nino Seturidze, która po przekazaniu jej planowanej trasy, załatwia pozwolenie na wjazd do parku i mówi po angielsku. Na miejscu komunikacja tylko w języku rosyjskim/gruzińskim. Niezbędne papiery i opłaty możemy wnieść dopiero o godzinie 9 więc wykorzystujemy ten czas na niezbędne zakupy, które posłużą nam za posiłki przez najbliższe +/- 24 godziny. Kupujemy zapas gruzińskich chlebów za 1 Lari/szt oraz dużo warzyw. Zaopatrzenie w sklepach jest bardzo słabe, więc to jedyne rzeczy, które nam wpadły do głowy, mając na uwadze brak prądu i sprzętu do gotowania. Podróż przez park aż do naszej chatki na ostatnim posterunku Mijniskure zajmuje nam cały dzień, w międzyczasie mijamy 2 samochody, a tak to, nie ma żywej duszy w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. (Oczywiście nie licząc żołnierzy i zwierząt) Upał daje się nam oraz samochodowi we znaki ponieważ z biegiem czasu klimatyzacja nie wyrabia i wieje ciepłym powietrzem (pojawiają się flashbacki z Kazachstanu). Większość trasy po parku wiedzie szutrowymi drogami, gdzie prędkość oscyluje w okolicach 30/40 km/h, jednakże czym bliżej mety, tym droga staje się trudniejsza. Jedziemy wyschniętym dnem rzeki, przekraczamy inny ciek przejeżdżając przez niego, a na końcu zjeżdżając z wysokich wzniesień, musimy uporać się ze stromymi, wąskimi i krętymi serpentynami, gdzie jeden samochód ledwo się mieści na szerokość. W trakcie całej naszej drogi do Mijniskure odwiedzamy: Wąwóz Orłów, Kanion Pantishara oraz punkt widokowy Ushakelo. Widoki zarówno w tych miejscach, jaki pomiędzy nimi, są niesamowite więc wcale nie plujemy sobie w brodę, że coś pominęliśmy. (może szkoda trochę błotnych wulkanów ale nie mieliśmy do nich dodatkowej przepustki, a i tak byśmy nie zdążyli)
Po dojechaniu na miejsce ukazuje się nam zielone wybrzeże rzeki granicznej Alazani, która oddziela Gruzję i Azerbejdżan, wraz z trzema chatkami, które można wynająć za 50 Lari dla 3 osób. Po szybkim zakwaterowaniu oraz wysłuchaniu rad od strażnika (oszczędzać wodę, nie wychodzić po zmierzchu bez latarki, nie zostawiać drzwi otwartych ponieważ rzekomo są tu: lamparty, skorpiony, wilki, hieny, węże, sępy, orły, szopy pracze, rysie, jeżozwierze, niedźwiedzie ) udajemy się na kąpiel w rzece. Koi to nasze nerwy oraz zmęczenie długą podróżą. (okazało się, że jesteśmy uzależnieni od internetu, którego nie ma, tak jak i zasięgu, w całym parku) Po obiadokolacji składającej się z chleba i warzyw udajemy się jeszcze na spacer po okolicy, towarzyszy nam miejscowy pies, który później całą noc biega dookoła chatki i odgania zwierzęta. Widoki po raz kolejny są świetne, a zachodzące słońce za górami i wszędobylski piach, pozwala poczuć się jak na innej planecie.
W drodze powrotnej zostajemy zatrzymani prze żołnierza z AK47, delikatnie wystraszeni wdajemy się w dyskusję, z której wynikło, że wojskowi przyjechali ze swojej bazy po wodę ale zepsuł się im samochód i szukają pomocy w wywiezieniu baniaków do ich posterunku. Decydujemy się pomóc i tym sposobem zaprzyjaźniamy się z gruzińskim żołnierzem, wioząc jego karabin, który luzem leży sobie pomiędzy fotelami oraz kilka baniaków z wodą. Po drodze dowiadujemy się, że służy w tym miejscu od 15 lat, a za 3 miesiące odchodzi na emeryturę i wyjeżdża do swojej ukraińskiej żony do Kijowa. Narzeka też na to, że Azerbejdżan ukradł część ziem oraz, że kiedyś to było a teraz to nie ma i kropka. Na koniec jeszcze dostajemy zaproszenie na posterunek, bo panowie i tak tu siedzą i się nudzą, więc jak mamy ochotę to mamy wpadać w wolnej chwili. Oczywiście odmawiamy, bo nasz napięty do granic możliwość terminarz, nie pozwala na żadne odstępstwa od planu. Resztę wieczoru wegetujemy w chatce bez wody oraz z jedną żarówkę (gniazdka nie działały) i próbujemy spać. Niestety ilość pająków i pajęczyn w środku oraz upał nie pozwala na komfortowy sen, więc postanawiamy wczesnym rankiem wyruszyć w drogę powrotną w stronę miejscowości Dedoplis Tskaro.

DZIEŃ 6

Wczesnym rankiem wyruszamy w podróż, obieramy jednak inną drogę myśląc, że jeśli jedna z dwóch była ciężka, to druga może będzie prostsza. Myliliśmy się, pierwsze 8 kilometrów było jeszcze cięższe niż najtrudniejsze momenty dzień wcześniej, co gorsze w pewnym momencie dojechaliśmy do wielkiej kopki głazów (dobrze, że nie spadły na nas), które zatarasowały drogę, więc nie dość, że pojechaliśmy trudniejszą trasą, to jeszcze trzeba było zawrócić na wąskiej, krętej, szutrowej drodze i wrócić do punktu wyjścia…

Część 3 niebawem.DZIEŃ 6

Powrotna droga do miejscowości Dedoplis Tskaro, nawet biorąc pod uwagę konieczność zawracania spowodowaną zatarasowaną trasą, zajęła nam co najmniej 2x mniej czasu. Wstąpił w nas jakiś tajemniczy duch Krzysztofa Hołowczyca i mało brakowało, a dotrzymalibyśmy kroku tabliczkom, które przewidywały przejazd w niecałą godzinę z hakiem. Po drodze mijamy zmęczoną życiem oraz mającą czasy świetności dawno za sobą miejscowość Kasristskali, chociaż miejscowość to za dużo powiedziane. Rzekomo były tam 2 szkoły i sklep, ale bardziej przypominało to opuszczone miasto widmo po wybuchu bomby z gdzieniegdzie rozsianymi oznakami życia, niż pełnoprawną miejscowość.
Trasa w dniu 6 była najdłuższa z całego wyjazdu, całe szczęście była również bardzo przyjemna i prosta. Mieliśmy do przejechania blisko 350 kilometrów do położonej przy granicy z Rosją miejscowości Stepancminda. W połowie drogi zatrzymujemy się na obiad w przydrożnym zajeździe, który wydawał się opuszczony, jednakże po tym jak zaczęliśmy się rozglądać po okolicy, od razu wyszły do nas miłe panie proponując posiłek.
W drodze do Stepancmindy mijamy kilkunastokilometrowe kolejki tirów na poboczach oraz skreślamy z naszej listy „rzeczy do zobaczenia” punkt widokowy Gudari wraz z pomnikiem Przyjaźni Rosyjsko-Gruzińskiej oraz najsłynniejszą cerkiew w całej Gruzji, tzn. Cminda Sameba. Dojazd do niej okazuje się zgoła inny niż można było znaleźć w interncie. Droga asfaltowa faktycznie istnieje ale była zablokowana przez jakiś ludzi oraz barierki. Na górę trzeba było udać się kamienistą, „polną” drogą, momentami dość stromą oraz wymagającą przejechania przez strumień. Tego się nie spodziewaliśmy, bo mieliśmy trochę dość offroadu po parku Waszlowani, całe szczęście bezpiecznie dojechaliśmy na górę, wtedy też zapadła decyzja o odpuszczeniu wizyty w Jucie.
Widoki spod cerkwii były bardzo ładne, chociaż widoczność nie zachwycała, a chłód dawał się we znaki. (W trakcie wyjazdu temperatura wahała się od ponad 30 do prawie 0 stopni) Po krótki spacerze po okolicy i wyziębnięciu, jak najprędzej zjechaliśmy do miasteczka, gdzie mieliśmy wynajęty pokój. Tutaj też pierwszy raz rzuciła nam się w oczy spora ilość turystów, których wcześniej nigdzie nie było widać. Nie były to ogromne ilości ale jednak coś nowego. Wieczorem udaliśmy się do restauracji Shina na obiad i domowe wino (które smakowało tak dobrze, że gdybyśmy dostali je w butelce, to nikt by się nie zorientował, a cena mogłaby być z 2-3x wyższa) oraz do restauracji Cozy Corner na kolejne wino.
Około północy zakończyliśmy długi i wyczerpujący dzień, w myślach czekając już na odpoczynek w stolicy Gruzji, który miał trwać przez cały weekend.

DZIEŃ 7,8

Najdłuższy sen oraz najpóźniejsza pobudka była właśnie w Stepancmindzie. Wiedząc, że czasu mamy nadmiar tym razem wszystko odbywało się bez pośpiechu, musieliśmy tylko pokonać 150 kilometrów do Tbilisi, by zacząć weekend. Około południa meldujemy się w centrum, gdzie mamy wynajęte mieszkanie i od razu, aby nie zapomnieć, udajemy się na myjnię ponieważ samochód wygląda nieciekawie. Myjnia okazuje się tania ale jej jakość tragiczna. Samochód nie różni się za bardzo od stanu przed myciem, więc dzień później płacimy 10 Lari właścicielowi wypożyczalni za brudny samochód.
Plan na Tbilisi jest prosty:
• W sobotę ścisłe centrum tzn. Matka Gruzja, łaźnie siarkowe, Narikala, Metechi, Rike Park, Plac Tawisuplebis Moedani oraz przejażdżka kolejką linową (niestety NIECZYNNĄ – COVID). Po zwiedzaniu, wizytacja barów.
• W niedzielę atrakcje mniej popularne ale ciekawsze: Targ, budynek Banku Gruzji, Rzeźba ukazująca historię Gruzji oraz życie Chrystusa oraz byłe muzeum archeologii.
Sobotni wieczór ukazał nam bogate życie nocne jakie można znaleźć w Tbilisi, problemem było jedynie dziwne rozporządzenie, które zamykało wszystko o 23 oraz wyłączało jakąkolwiek komunikację publiczną przez całą dobę. Tbilisi zrobiło na nas dobre wrażenie ale 2 dni to zdecydowanie za dużo, chociaż nam wyszło na dobre po tygodniu szalonego tempa.

DZIEŃ 9

Jak to się mówi przypadki chodzą po ludziach, więc i po nas przypadek zawitał. Pobudka o 3 rano ponieważ lot zaplanowany był na 5, wiec przypadkowo poszliśmy spać przed godziną 2. Dotarcie na lotnisko zajmuje nam niecałe 20 minut, za 25 Lari na miejsce zawozi nas taksówka Yandex. Na lotnisku DZIKIE tłumy. Byliśmy bardzo zdziwieni ilością ludzi. Wszystkie formalności lotniskowe przebiegają szybko, znajdujemy też czas na śniadanie oraz herbatę. Przy wejściu do samolotu otrzymujemy darmową wodę od Ukrainian Airlines. Sam lot bardzo przyjemny, wpływ ma na to zdecydowanie dużo większa ilość miejsca na nogi niż w tanich liniach, więc mimo tego, że mam prawie 2 metry, udaje mi się zasnąć.
W Kijowie mamy 7 godzin do samolotu do Krakowa, więc wykorzystujemy ten czas na pokazanie miasta koledze, który nigdy tu nie był. Kijowa opisywać nie będę ponieważ jest już maksymalnie opisany w każdym możliwym zakątku internetu. W skrócie udaje nam się zjeść obiad, przejechać metrem, pospacerować po hydroparku oraz centrum, a mi udaje się rozmowa z promotorem na temat mojej pracy magisterskiej.
Lot do Krakowa również bezproblemowy, więc wczesnym wieczorem meldujemy się na miejscu, a podróż do Gruzji staje się mglistym wspomnieniem w naszych głowach.

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

sko1czek 11 stycznia 2022 23:08 Odpowiedz
Bardzo fajna podróż. Byliście w kilku ekstra miejscach, do których dotychczas nie dotarłem: w Chiaturze, w Waszlowani. Gratki.