0
poomex 9 lutego 2021 15:07
Szczypta luksusu tuż przed zamknięciem świata, czyli biznesem do Kolumbii i Galapagos w 2020

Za parę dni mija dokładnie rok od daty startu naszej podróży, którą gwałtownie przerwał lockdown w marcu 2020.
Jako że od tego czasu, jak wiadomo, możliwości podróżowania na dalsze dystanse straszliwie się skurczyły, to postanowiłem opisać tamtą podróż w ramach wspominania jak to kiedyś bywało fajnie :D

Zaczynając od początku, planowanie powoli rozpoczęło się jeszcze w kwietniu 2019 po sukcesie w upolowaniu biletów liniami Avianca w klasie C na trasie BCN - BOG - GYE - SCY - GPS - UIO - BOG - MAD za 135000 mil M&M sztuka.
W ramach 2 stopoverów plan zakładał 8 dni zwiedzania Galapagos, później 3 tygodnie w Kolumbii, a na koniec weekend w Madrycie tuż przed powrotem do domu.
Jak finalnie wszystko się zmieniło ze względu na zaistniałe trudności dowiecie się w trakcie relacji - jeśli oczywiście będą chętni, aby taką relację czytać :)

Po dniach niecierpliwego wyczekiwania wreszcie przyszedł dzień wylotu - wieczorem 23 lutego bez żadnych przygód lecimy Ryanairem z Krakowa, żeby w Barcelonie zameldować się w okolicach 20-tej.
Do zarezerwowanego wcześniej noclegu w Centre Esplai Albergue z lotniska dojeżdzamy w ciągu paru minut autobusem PR1. Jak na moje standardy jest to idealna miejscówka na nocleg w oczekiwaniu na lot z głównego lotniska Barcelony.
Cena za dwójkę z łazienką niska, w pokojach czysto, śniadanie znośne, ale przede wszystkim blisko do lotniska - rano po śniadaniu, jako że pogoda była wyśmienita, zrobiliśmy sobie ok. 30-minutowy spacer przez pobliski Parc Nou aż na lotnisko.
Po drodze mijamy Centro Cultural Aeronáutico - wygląda na gratkę dla fanów lotnictwa, ale pech chciał że akurat w poniedziałek jest zamknięte. Zdjęcie poniżej jest pożyczone od Google.


centro_aeronautico.jpg



Na lotnisku okazało się, że Avianca nie ma w BCN saloniku dla swoich pasażerów lecących w klasie Business, ale z pomocą przychodzi Priority Pass i czas w oczekiwaniu na lot spędziliśmy w Sala VIP Miro - jak dla mnie całkiem przyjemny salonik.
W końcu przychodzi czas na boarding, Dreamliner jest już podstawiony, wszystko odbywa się zgodnie z planem.
Pierwszy raz lecimy biznesem, odczucia są bardziej niż pozytywne, choć nie mam do czego porównać poziomu obsługi, itd.
Fotele rozkładane do pozycji leżącej robią sporą różnicę, wybór dań spory, no i oczywiście nie ma to jak zaczynać lot od kieliszka szampana :)

Po pokonaniu Atlantyku krótka przesiadka w Bogocie, w ramach której zmieniamy komfortowego B787 na wąskokadłubowego A320 i dalej w drogę do Guayaquil.
W Ekwadorze lądujemy koło północy i pomimo późnej pory po wyjściu z lotniska uderza w nas gorące i parne powietrze - czuć że jesteśmy w pobliżu równika.
Noc spędzamy w hostelu DC Suites Aeropuerto - szału nie ma, ale obsługa przemiła i dużym plusem jest transport z i na lotnisko wliczony w cenę noclegu. W miarę szybko zasypiamy, ze świadomością że kolejnego dnia w końcu trafimy na Galapagos!

Rano na śniadaniu siedzimy przy stoliku z rozmowną parą starszych Amerykanów, którzy spędzili wakacje w kontynentalnym Ekwadorze.
Wyglądają na zaznajomionych z geografią kraju, sporo opowiadają o tym co już widzieli, ale najśmieszniejsze przychodzi, gdy wspominamy o naszym dzisiejszym locie na Galapagos - zupełnie nie kojarzą dokąd to się wybieramy :)

Po śniadaniu wyruszamy na lotnisko, tam boarding zgodnie z planem, wylot i po godzinie z hakiem wreszcie lądujemy na wyspie San Cristobal.
Szybko meldujemy się w naszym noclegu na tej wyspie - Hostal Gosén finalnie okaże się najsłabszym z naszych noclegów na Galapagos, chociaż może to być też bezpośrednio związane z tym, że był z nich najtańszy :)
Pomimo wspomniach wcześniej noclegów po drodze, podróż lotniczna z tyloma przesiadkami mocno nas zmęczyła - człowiek się jednak starzeje. Nie czas jednak na odpoczynek, trzeba zwiedzać!
Ruszamy spacerem na punkt widokowy na wzgórzu Cerro Tijeretas (Wzgórze Fregat), które jest relatywnie blisko od naszego hostelu.
Po drodze mijamy plażę Playa Mann, z której korzysta sporo miejscowych. Następnie wchodzimy na właściwą ścieżkę do punktu widokowego - nie jest trudna, ale upał nie ułatwia marszu.
Na końcu widoki wynagradzają wysiłek.


zatoczka.jpg




kaktus.jpg



Po powrocie zwiedzamy miasteczko tj. Puerto Baquerizo Moreno, w którym piorunujące wrażenie robią zwierzaki, których jest tutaj pełno.
Całości obrazu dopełnia widok kolonii lwów morskich na plaży w samym centrum, harmider który robią jest nie do opisania.


puerto.jpg




maly-lew.jpg




pelikan.jpg




lew-na-lawce.jpg




kolonia.jpg



Wieczorem próbujemy znaleźć bilety na wycieczkę snorklingową na Kicker Rock na kolejny dzień, niestety spóźniliśmy się - nigdzie nie ma już wolnych miejsc.
W tej sytuacji wcielamy w życie plan B, czyli z rana snorklowanie razem z lwami morskimi w zatoczce obok Wzgórza Fregat, później odwiedzenie Playa Punta Carola oraz Playa Loberia.
Taki plan udaje się zrealizować bez większych problemów - największe wrażenie robi na mnie spotkanie pod wodą z pływającymi lwami - niesamowite zwierzaki!


iguana.jpg




jaszczurka.jpg




iguana2.jpg




matka-z-malym.jpg



Kolejnego dnia opuszczamy San Cristobal w dosyć spektakularny sposób, ale o tym będzie już w następnym odcinku.Następnego dnia przyszedł czas na pożegnanie z San Cristobal. Chcieliśmy odwiedzić wszystkie trzy zamieszkałe wyspy, a jako że wylot z Galapagos mieliśmy zaplanowany z lotniska GPS, to teraz przyszła kolej na wyspę Isabela.

Ze względu na oszczędność czasu zamiast łódki wybraliśmy droższą opcję, czyli bezpośredni lot liniami Emetebe.
Patrząc na wygórowaną cenę 45-minutowego lotu, dodatkowy wybór miejsca obok pilota za $25, wydawał się drobnostką, na którą wypadało się skusić :)
Po pojawieniu się z samego rana na lotnisku, okazało się, że jesteśmy jedynymi pasażerami tego dnia i samolot będziemy mieć na wyłączność.

Tak prezentował się nasz Britten-Norman BN-2 Islander na płycie lotniska.


samolot.jpg



Plecaki załadowaliśmy do luku z tyłu kadłuba, a obsługa naziemna wpuściła nas do środka samolotu - ja zająłem miejsce obok pilota. Pozostało już tylko czekać na jego przybycie.

Gdy się tylko pojawił, spojrzał na nas, odwrócił się i zaczął krzyczeć na 2 chłopaków z obsługi naziemnej. Chwilę to trwało, a moja znajomość hiszpańskiego już po chwili nie była w stanie ogarnąć wszystkich użytych przekleństw.
Chodziło oczywiście o to, że siedzimy bez żadnego nadzoru, ja - w kokpicie samolotu, a pilot nie miał pojęcia czy lekkomyślnie nie przestawiliśmy któregoś z wielu przełączników.
Gdy już się uspokoił, wrócił do nas i wytłumaczył zasady bezpieczeństwa. Mi zaznaczył żebym nie dotykał wolantu, który w trakcie lotu będzie się przede mną poruszał, po czym podał nam słuchawki wygłuszające.
Sam sprawdził swoją listę kontrolną, założył wypaśne słuchawki Bose, wyjął ze swojej torby GPS i wklepał trasę na Isabelę. Zaczęliśmy kołować...

Po ustawieniu samolotu w pozycji startowej pilot przeżegnał się, a my na ten widok nerwowo przełknęliśmy ślinę, zwiększył obroty na obydwu silnikach i po chwili byliśmy w powietrzu.
Lecieliśmy dosyć nisko, więc można było zobaczyć inne wyspy archipelagu. Lot minął w mgnieniu oka - jak dla mnie niezapomniane przeżycie!


widok-na-smiglo.jpg




widok-na-brzeg.jpg



Po wylądowaniu zastanawialiśmy się, czy aby nie przespacerować się do naszego hotelu La Jungla, ale w takim skwarze ta odległość była ponad nasze siły - po przejściu paruset metrów zgarnął nas przejeżdżający pickup-taksówka.
Isabela na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie ubogiej siostry San Cristobal. Główna ulica jest wysypana piachem jak w starym westernie, restauracje mają bardziej lokalny charakter niż na poprzedniej wyspie, a biura z wycieczkami nie rzucają się w oczy.
Bary z drinkami i muzyką znajdują się na tyłach, od strony plaży. A plaża, skoro o niej mowa, robi naprawdę spore wrażenie.


glowna-ulica.jpg




iguana.jpg




plaza.jpg




krab.jpg



Nasz hotel okazał się bardzo fajny, w spokojnej okolicy na skraju miasteczka, tuż przy szerokiej plaży (główna plaża w Puerto Villamil). Z pokoju na I piętrze mieliśmy świetny widok, a okna na przeciwległych ścianach pozwalały na przyjemny przewiew. Miła odmiana od klimatyzacji.
Na zdjęciu nasz hotel jest w głębi z lewej strony - to ten który wygląda jak chatka kryta blachą falistą, ten ładny na środku zdjęcia to Iguana Crossing Boutique Hotel :)


hotel.jpg



Niestety tego dnia druga połówka nie czuła się najlepiej - jetlag z opóźnionym zapłonem, a może jakiś rodzaj przeziębienia, trudno było stwierdzić.
W tej sytuacji ruszyłem sam na rekonesans do centrum Puerto Villamil i najbliższych okolic, z głównym zadaniem - rezerwacja snorklingu na pojutrze i zadaniem dodatkowym - znalezienie posiłku na wynos.
Wycieczka, na którą głównie się nastawialiśmy był Los Tuneles Tour - nie było problemu ze znalezieniem wolnych miejsc, ceny w różnych biurach były porównywalne, wybrałem więc to które sprzedawało bilety na swoją łódkę, a nie było tylko pośrednikiem.

Kolejnego dnia problemy zdrowotne drugiej połówki nieco ustąpiły, więc z samego rana wybraliśmy się do stacji badawczej im. Arnaldo Tupiza, w której rozmnażane są galapagoskie żółwie na wyspie Isabela (na każdej wyspie jest taka stacja).
Trasa, która do niej prowadzi, sama w sobie jest bardzo ciekawa - spacer zaczyna się drewnianą kładką nad mokradłami, na której wygrzewają się iguany, a po mokradłach brodzą flamingi (dużo bardziej różowe niż np. takie które widzieliśmy w Hiszpanii).
Iguany sprawiały wrażenie flegmatycznych gadów, ale jeszcze tego samego dnia przekonaliśmy się, że na widok psa potrafią bardzo szybko biegać.


kladka.jpg




flamingi.jpg



Zaraz za mokradłami ścieżka biegnie wśród tutejszych drzewek przypominających jabłonie (z tym że dla nas owoce są trujące, z kolei żółwie są w stanie bezpiecznie je strawić), a jej zwieńczeniem jest sama stacja.
Fajnie było w końcu zobaczyć te olbrzymie żółwie, tyle że ośrodek, z mnóstwem betonowych zagród, nieco przypomina zoo - liczyliśmy na to że uda się jeszcze spotkać dzikie okazy w warunkach naturalnych.


stacja-zolwie.jpg



Po powrocie ze stacji wypożyczamy rowery i jedziemy na drugi koniec miasteczka, w okolicę portu, choć może przystań byłaby lepszym słowem, żeby posnorklować w Concha de Perla.
Już przy porcie spotykamy lwy morskie śpiące na ławkach wśród ludzi, ale takich ogromnych kolonii jak na poprzedniej wyspie tutaj nie ma.
Zatoczka nie jest jakoś spektakularna, bliskość portu sprawia, że jest dość gwarno, ale udaje nam się zobaczyć pingwiny – dwa okazy przycupnęły pod niewielkim molo, z kolei pod powierzchnią rekiny rafowe wyciągały z wielkiej ławicy sardynek pojedyncze sztuki - widowiskowy spektakl.


pingwiny-concha.jpg



Wracając w stronę centrum, wybieramy jedną z wielu knajpek, zjadamy obiad i rowerami ruszamy w stronę Muru płaczu. Trasa nie jest trudna, ale równikowy upał znów daje się we znaki. Początkowo jedziemy wzdłuż plaży, po drodze zatrzymujemy się żeby obejrzeć kolorowe jeziorka i namorzyny, a potem otacza nas już tylko zieleń po obu stronach drogi.
W pewnym momencie, już z oddali, widać coś sporego obok ścieżki - to dziko żyjący żółw słoniowy, który wcina spokojnie jakieś gałązki. Spotykamy ich po drodze jeszcze kilka.


zolw-sloniowy.jpg



Po dojechaniu do wieży widokowej i nacieszeniu się krajobrazem, ze względu na późną porę (musimy zwrócić rowery do określonej godziny), decydujemy się odpuścić dojazd do samego końca trasy, tj. do Muru płaczu i zawracamy w stronę Puerto Villamil.


punkt-widokowy.jpg



Następnego dnia rano odbiera nas kierowca z biura podróży i zbierając po kolei pozostałych pasażerów, w sumie pięć par, kierujemy się w stronę portu.
W miarę szybko wsiadamy do łódki, a oprócz uczestników na łodzi jest jeszcze przewodnik, kapitan i jego pomocnik - zaczynamy wycieczkę!
Pierwszym punktem jest skała Union Rock, na której przesiadują setki głuptaków galapagoskich.


union-rock.jpg



Kolejny punkt programu to snorkling. Widoczność jest taka sobie, ale mimo to zauważamy żółwie morskie i sporych rozmiarów koniki morskie. I tu kolejne zaskoczenie, bo w przeciwieństwie do żółwi spotykanych przez nas wcześniej, te nie wydają się przejmować bliską obecnością człowieka. Przepływają tuż pod nami. Przewodnik prowadzi nas również w miejsce, gdzie spotykamy kilka śpiących o tej porze dnia rekinów.


zolw_blisko.jpg



Po powrocie na łódkę płyniemy na kolejny snorkling - tym razem główną atrakcją są pingwiny przesiadujące na skałach w sporej odległości od brzegu.


pingiwny-snorkling.jpg



Ponownie wracamy na łódź i finalnie trafiamy do zalanych tuneli lawowych, które utworzyły tak jakby ścieżki i mostki, po których spacerujemy wśród endemicznych kaktusów obserwując m.in. żółwie pływające poniżej.


los-tuneles.jpg




przeplywajace-zolwie.jpg




lew.jpg



Przewodnik dobrze zna tą lokalizację i prowadzi nas w miejsce, które upodobały sobie głuptaki niebieskonogie – tylko samce mają intensywnie niebieskie nóżki żeby zaimponować samicom, przy okazji są strasznie fotogeniczne :)


gluptak.jpg



Tak kończymy pobyt na Isabeli, kolejnego dnia mamy zaplanowany transfer na Santa Cruz.Następnego dnia, kolejny już raz, z samego rana bierzemy pickup-taxi do portu skąd mamy łódkę do Puerto Ayora na wyspie Santa Cruz.

Podróż, jak było już nie raz opisywane na forum, nie należy do najprzyjemniejszych, ale po ok. 2 godzinach jesteśmy już na trzeciej z kolei wyspie archipelagu.
Idąc spacerkiem do miejsca, gdzie mamy wykupiony nocleg tj. Hostal Galapagos Morning Glory, od razu widać że trafiliśmy na najbardziej ludną,
a przy okazji także najbardziej turystyczną wyspę - główna ulica Avenida Charles Darwin, która ciągnie się wzdłuż nabrzeża, jest pełna sklepów, knajpek, centrów nurkowych, itp.
W hostelu mamy rezerwację na pokój dwuosobowy, który jest gotowy pomimo tego, że meldujemy się na miejscu w porze jeszcze przed śniadaniowej, bardzo miłe zrządzenie losu :)
Nocleg jak na nasze standardy jest bez zarzutu - czysto, śniadania w porządku, w cenie jedno darmowe pranie co ułatwia nam logistykę, jako że podróżujemy tylko z bagażem podręcznym.

Jako główną atrakcję na tej wyspie nasz plan zakłada nurkowanie w jednym z miejsc, w którym można spotkać rekiny młoty. Z tego względu wyruszam na rekonesans po centrach nurkowych, których w miasteczku jest mnóstwo.
Każde centrum ma swój harmonogram, w którym na każdy dzień przewidziane jest jakieś nurkowisko.
Z tego względu jeśli na wyspie jesteśmy tylko parę dni, a mamy wcześniej wybrane konkretne miejsce, gdzie chcemy nurkować to niektóre centra automatycznie odpadają.
Największa szansa na zobaczenie rekinów młotów jest w Gordon Rocks, niestety nie jest to najłatwiejsze nurkowisko, a druga połówka ma certyfikat OWD - centra wymagają minimum AOWD z dosyć dużą ilością zrobionych nurkowań.
Z tego powodu dzień nurkowy decydujemy się spędzić na North Seymour i Daphne Rock - jest tam szansa na zobaczenie młotów.
Wypada również wspomnieć o wyspach Darwin i Wolf, które są nazywane sanktuariami rekinów i gdzie można spotkać ławice liczące tysiące sztuk.
Tyle że, ze względu na sporą ich odległość od głównej części archipelagu, nurkowanie tam jest możliwe tylko w ramach wielodniowych rejsów statkiem.

Finalnie wybieramy centrum Macarron Diving Centre prowadzone przez Ekwadorczyka Juana Carlosa Moncayo, znanego również jako Macarron :)

Mając już zaklepane nurkowanie wybieramy się jeszcze odwiedzić stację badawczą im. Charlesa Darwina, która znajduje się we wschodniej części miasteczka, mniej więcej 15 minut spacerem z naszego hostelu.
Stacja jest podobna do tej, którą odwiedziliśmy na Isabeli, tyle że sprawia wrażenie bardziej różnorodnej i mniej zabetonowanej - oprócz samych żółwi, na terenie stacji jest parę pawilonów edukacyjnych oraz krótka ścieżka edukacyjna.


01-stacja.jpg




02-stacja.jpg



Spacerując wieczorem po Puerto Ayora kolejny raz doświadczamy w jak ciekawym miejscu jesteśmy - tuż obok nadbrzeża przepływa mała grupa płaszczek karbogłowych, po angielsku cownose ray.


03-cownose.jpg



Kolejnego dnia zjawiamy się w centrum nurkowym, żeby skompletowany wcześniej sprzęt załadować na pickupy i ruszyć w kierunku przystani na północnym krańcu wyspy.
Jako że jesteśmy na środku Pacyfiku to pianki są dosyć grube tj. 5mm z kapturem, ale też o tej porze roku nie jest aż tak zimno żeby ubierać rękawice.
Po dopłynięciu do miejsca docelowego okazuje się, że są dosyć duże fale. Już po wskoczeniu do wody druga połówka decyduje się jednak na powrót na łódź - warunki są dla niej zbyt trudne.
Dodatkowym minusem powrotu na łódź przy takich falach jest bardzo szybkie nadejście choroby morskiej, ale o tym samemu dowiem się dopiero po nurkowaniu.

Ja, razem z parą Włochów i przewodnikiem, schodzę pod wodę, gdzie nie ma już fal, ale w zamian jest dosyć spory prąd.
Przez dłuższą część nurkowania dryfujemy z prądem, aby w pewnym momencie zobaczyć to po co przybyliśmy - spotykamy rekiny młoty!


04-rekiny.jpg



Później udaje się jeszcze przepłynąć dosyć blisko kilku orleni cętkowanych, nurkom znanym bardziej pod angielską nazwą eagle ray :)
Sposób poruszania się, który przypomina bardziej latanie, niż pływanie, z tak bliskiej odległości robi na mnie spore wrażenie - nie wiem nawet, czy nie większe niż same rekiny.


05-plaszczka.jpg



Kolejny dzień to trochę relaksu - zabieramy sprzęt plażowy i ruszamy w kierunku Tortuga Bay. Trafić tam łatwo, ale blisko godzinny spacer w równikowym żarze jest bardzo męczący.


06-sciezka.jpg



Plaża jest przepiękna - nie ma się co dziwić, że tak często trafia do rankingu najładniejszych plaż świata.


07-tortugabay.jpg




08-ptaszek.jpg




09-tortugabay.jpg



Plażować się jednak na niej nie da, ze względu na wiatr i całkowity brak cienia, rozbijamy się więc na plaży przy Laguna Tortuga, tuż za Tortuga Bay. Trochę cienia dają tutaj drzewa namorzynowe.
Największy minus to woda o marnej przejrzystości - miałem nadzieję na snorklowanie, ale muszę obejść się smakiem.

Po powrocie do Puerto Ayora ostatnią kolację na Galapagos zjadamy w jednej z wielu knajpek na ulicy Charlesa Binforda, która wieczorem zamienia się w wielką restaurację na wolnym powietrzu.
Wybieramy chyba najpopularniejszego tutaj red snappera, po polsku lucjana czerwonego.


10-uliczka.jpg



Kolejnego dnia mamy lot na kontynent, ale o tym już w następnym odcinku.Wieczorem przed wylotem skontaktowałem się przez WhatsApp z Taxi Express Galapagos, w którym zamówiłem shared taxi na kolejny dzień - w porównaniu do zwykłego taxi pozwala to zaoszczędzić parę dolarów.
Rano kierowca punktualnie odebrał nas z hotelu, w samochodzie jechała z nami jeszcze ekwadorska parka.
Z lotniska GPS na wyspie Baltra lecieliśmy do Bogoty z 3-godzinną przesiadką w Quito. Wylot odbył się zgodnie z planem. A319 miał już swoje lata, ale miłym zaskoczeniem było działające IFE, w przeciwieństwie do lotu z Guayaquil na Galapagos tydzień wcześniej.
Plus klasy Business w przypadku tego lotu to szerokie, wygodne fotele. Do jedzenia dostaliśmy tortille de patatas, która nie zachwyciła.
Bardzo fajnie wygląda lądowanie w Quito, lotnisko jest bardzo ciekawie ulokowane - niestety zdjęcie nie oddaje tego jak wygląda lądowanie wśród górskich szczytów.


49784314666_c4211d6857_k.jpg



Lotnisko Mariscal Sucre w Quito jest niestety kolejnym, w którym Avianca nie ma swojego saloniku. Z pomocą przychodzi Priority Pass dająca wstęp do saloniku Sala VIP Internacional, który mogę z pełnym przekonaniem polecić.
Duży wybór jedzenia, w tym ekwadorskie przekąski, ale też sushi.
Mocniejsze alkohole limitowane do 2 kieliszków/drinków na osobę, piwo bez limitu - była okazja sprobować wersji Roja bardzo popularnego na Galapagos Club Premium, co ciekawe na wyspach jej nie uświadczyliśmy.

Wieczorny lot do Bogoty bez zakłóceń. Po wyjściu z samolotu widać pierwsze plakaty z informacjami o koronawirusie, ale nic poza tym.
Wychodząc z lotniska trafiliśmy prosto na darmowy shuttle bus do naszego hotelu Habitel Select, który pomimo sporej ceny (200k COP) poleciłbym jako dobrą opcję, gdy mamy wylot z Bogoty z rana, zwłaszcza z terminalu krajowego, który jest bardzo blisko hotelu.
Jako że następnego poranka mamy lot do Neivy o 8:30 to budzik ustawiamy tak, żeby na śniadaniu hotelowym być zaraz po otwarciu.
Z tego względu nie wszytko jest jeszcze wystawione, ale tak i tak jest z czego wybrać, a przede wszystkim jest okazja spróbować soków z lokalnych kolumbijskich owoców.

Do Neivy lecimy poczciwym ATR-42 linii EasyJet. Wszystko odbywa się zgodnie z planem, po wylądowaniu i odebraniu bagażu łapiemy szybko taksówkę na dworzec autobusowy, z którego chcemy ruszyć dalej w kierunku pustyni Tatacoa.
Na dworcu musimy chwilę poczekać aż zapełni się colectivo, po czym ruszamy do Villavieja. Po drodze zgarniamy jeszcze parę osób, w tym jedną która wiezie nowiutką pralkę, więc na pace pickupa robi się ciasnawo :)
Po około godzinie docieramy do centrum miasteczka, skąd mamy jeszcze krótki spacer do naszego noclegu w CV Sueno Real Tatacoa. Przed wyruszeniem zagaduję jeszcze do jednego z kierowców ichniejszych tuk-tuków odnośnie cen wycieczek po pustyni.
Dostaję całkiem rozsądną ofertę z dwoma opcjami - transport z przewodnikiem, albo tylko transport. Na ten moment biorę od kierowcy kontakt i zaczynamy spacer do hotelu - jest gorąco, ale inaczej niż na Galapagos, dużo bardziej sucho.
W końcu docieramy, szybko robimy check-in i ruszamy w poszukiwaniu jedzenia - najbliżej jest restauracja El Shaddai Punta del Este, w której jemy olbrzymie steki.


elshaddai.jpg



Najbardziej zdziwiony jestem ich ceną, w menu są za $38, tyle że nie wiem jeszcze o tym że Kolumbijczycy często używają znaku dolara w odniesieniu do swoich pesos, dodatkowo czasem ucinają trzy zera - w końcu wiadomo, że wszystko liczymy w tysiącach pesos :)
Z tego względu bardzo drogi posiłek zamienia się w bardzo tani, zwłaszcza porównując do cen, które płaciliśmy na Galapagos.

Ze względu na temperaturę pustynię zwiedza się tylko rano, albo wieczorem, więc w międzyczasie umawiam się z kierowcą na wieczór.
Zaczynamy od tzw. czerwonej pustyni, później tzw. szara, wszystko w wersji z przewodnikiem. W sytuacji gdy znamy hiszpański myślę że warto zapłacić trochę więcej, bo informacje które usłyszymy są naprawdę ciekawe.


pustynia2.jpg




pustynia1.jpg




pustynia3.jpg




pustynia4.jpg





Dodaj Komentarz

Komentarze (11)

tropikey 9 lutego 2021 17:08 Odpowiedz
I od razu człowiekowi milej się robi na sercu :)
brzemia 9 lutego 2021 17:08 Odpowiedz
Mało o tym locie w C.
nelciowata 9 lutego 2021 17:08 Odpowiedz
Wspaniale się zaczyna :D już nie mogę się doczekać dalszych opowieści z Galapagos
sudoku 9 lutego 2021 17:08 Odpowiedz
Mil już trochę uzbierałem i to jest właśnie jedna z zaplanowanych wypraw, żeby je wykorzystać.A tu ten paskudny robal namieszał, nie wiadomo, co będzie z Aviancą itd.Ale na Galapagos i tak zamierzam polecieć, więc czekam na więcej.
poomex 9 lutego 2021 23:08 Odpowiedz
Niestety sytuacja Aviancii faktycznie jest nieciekawa i będzie bardzo szkoda jeśli padnie. Ja chętnie zrobiłbym kiedyś jeszcze trasę MAD - BOG - SCL.W kwestii mojej rezerwacji to pierwotna wersja zakładała lot w Economy, ale dostępność biletów była tak mała, że postanowiłem dozbierać mil do Business.Zgodnie z uwagą @brzemia parę słów o locie w C zaczynając półżartem od tego, że wrażenie było na tyle duże, że nie zrobiłem ani jednego zdjęcia ;) Klasa Business w B787 była podzielona na 2 części - z przodu 5 rzędów w konfiguracji 1-2-1 ułożone w jodełkę (herringbone seating), a za przepierzeniem jeszcze 2 rzędy w takiej samej konfiguracji. Wybraliśmy 2 środkowe fotele w drugiej części licząc że będzie tam spokojniej i tak faktycznie było.Obłożenie było nieduże i zaraz po zajęciu miejsc stewardesa zapytała czy nie chcielibyśmy się przesiąść do przodu, ale grzecznie odmówiliśmy - zakładam że chciała ułatwić sobie serwis mając wszystkich w przedniej części. Oprócz standardu typu kocyk i poduszka, każdy dostał zestaw kosmetyków w ładnej saszetce od Salvatore Ferragamo.Serwis rozpoczął się od szampana i orzeszków ziemnych w niedużej kokilce. Na danie główne wziąłem steka, a do niego wino Undurraga Sibaris Carmenère - stek był, jak na warunki samolotowe, przyzwoity, wino było świetne.System rozrywki pokładowej nowoczesny z dużym ekranem, ale wybór filmów z działu nowości dosyć skromny w porównaniu do tego co proponuje chociażby Lufa.
maginiak 9 lutego 2021 23:08 Odpowiedz
Ta trasa jest również na mojej liście! Z niecierpliwością czekam na więcej :)
tropikey 16 lutego 2021 12:08 Odpowiedz
Isabela jest piękna... Mam wrażenie, że to o niej mógł śpiewać Charles Aznavour :DZdjęcie samolotu, to chyba już po przylocie na Isabelę? Stoi niemal w takiej samej pozycji, jak ten, którym leciałem w odwrotną stronę (choć "tylko" w 2. rzędzie :D ).Muru płaczu nie musicie żałować, żadna strata.Ciekawe, czy mieliście okazję pójść na grilla do "La casa del asado de Anibal Garcia"?
sudoku 16 lutego 2021 17:08 Odpowiedz
Warto żyć dla zobaczenia takich miejsc albo chociaż marzenia, że uda się je zobaczyć.
poomex 16 lutego 2021 17:08 Odpowiedz
Co do Isabeli to pełna zgoda - tak jak pisałem, niby uboga siostra, ale tam podobało nam się najbardziej.Zdjęcie samolotu faktycznie jest już po przylocie. Muszę jeszcze dodać, że przy dokonywaniu decyzji co do zakupu miejsca pomogła mi Twoja relacja.Na podstawie naszych doświadczeń przypuszczam, że pilot, jeśli ma taką możliwość, to woli miejsce obok siebie mieć puste :)"La casa del asado de Anibal Garcia" nie odwiedziliśmy głównie dlatego, że zazwyczaj nie uwzględniamy w planie polecanych restauracji - po prostu jemy w miejscu, które wpadnie nam w danej chwili w oko.Z tym że wróciłem przed chwilą do Twojej relacji i chyba w tym przypadku nie zahaczając o nią popełniliśmy spory błąd :)
micnur 16 lutego 2021 23:08 Odpowiedz
@poomexSuper relacja :)Mogę zapytać jaka temperatura wody? Nie dokładnie co do stopnia tylko czy w piance czy bez :)
poomex 17 lutego 2021 05:08 Odpowiedz
Wszystkie snorklingi bez pianki - zimno nie było, ale zawsze była potrzebna ta chwila żeby się przyzwyczaić, czego nie ma snorklując np. na Filipinach, czy w Tajlandii.W przypadku nurkowań już oczywiście pianka - opiszę jeszcze bardziej szczegółowo w kolejnym odcinku.