0
Woy 13 grudnia 2020 13:17
Początek

Druga połowa kwietnia, półtora miesiąca zamknięcia, kwarantanna dla przyjeżdżających skutecznie odstrasza od podróży zagranicznych. Nagle na forum fly4free oraz fly4free.com wysyp fajnych ofert. W ciągu kilkunastu godzin kupiłem bilety na trzy podróże w zupełnie różne części świata. Jedną z nich była opisywana w tym wątku https://www.fly4free.pl/forum/francja-rio-910-zl-rt-xi-2020-nieaktualne,232,151377 podróż do Brazylii z Europy poniżej 1000 zł za osobę. Nauczony doświadczeniem, zamiast kupować loty z Europy i liczyć na tanie doloty, kupiłem bilety do Rio bezpośrednio z Warszawy. Zapłaciłem trochę więcej – 5200 zł za rodzinę 2+2, ale nie musiałem kłopotać się dolotami, które przecież też kosztują. Później okazało się, że posunięcie to oszczędziło mi też sporo nerwów, choć w międzyczasie i tak ich nie brakowało.

Kupiłem loty w czasie, gdy Brazylia była zamknięta dla turystów, a zaraz potem zaczęła osiągać rekordowe przyrosty zachorowań i zgonów. Aż tu nagle, w szczycie pandemii, pod koniec lipca Brazylia zaanonsowała pełne otwarcie dla turystów, bez testu i kwarantanny, a jedynie z wymogiem obejmującego COVID ubezpieczenia (potem i z tego wymogu zrezygnowała). Jedno zmartwienie odpadło, przewidywałem, że Brazylia już drugi raz się nie zamknie tym bardziej, że jej covidowe liczby zaczęły się stabilizować.

W międzyczasie anulowano mi jeden z kupionych w kwietniu wyjazdów, a trochę później kolejny. Została Brazylia, a w rezerwacji nic się nie działo aż do początku września, gdy dostałem maila od LATAM o skasowaniu lotu z Sao Paulo do Rio. Nic strasznego – pomyślałem – tych lotów jest przecież kilka dziennie. Ale gdy zacząłem grzebać w rezerwacji, okazało się, że zostały z niej tylko doloty z Warszawy do Paryża.
Perypetie z rezerwacją u pośrednika Gotogate, a potem bezpośrednio z linią LATAM, opisywałem szczegółowo w zalinkowanym wątku. Dość powiedzieć, że po sporej dawce nerwów dostałem wreszcie upragnione potwierdzenie zmiany rezerwacji na korzystne terminy. Rychło w czas, bo z pracy przyszła dyrektywa o bezwzględnej konieczności wykorzystania bieżącego urlopu. Jednak przyszedł październik, a wraz z nim mocne wzrosty zachorowań w Polsce, w ślad za którymi poszła zapowiedź wprowadzenia możliwości narodowej kwarantanny. Na to nic poradzić nie mogłem, ale postanowiłem zminimalizować ryzyko kwarantanny w rodzinie, nie posyłając córki do przedszkola już od końca października. Synowi nauczanie domowe zapewnił sam rząd, zamykając szkoły już od najmłodszych klas. Ja i żona pracowaliśmy zdalnie.

W zasadzie dopiero tydzień przed wyjazdem byliśmy pewni, że polecimy. Tradycyjnie nie rezerwowałem wcześniej nic na miejscu, ale teraz przyszła pora na poszukanie samochodu. O ile wcześniej ofert było wiele, kilka dni przed wyjazdem na economycarrentals opcje zawęziły się do absurdalnie drogich. Lepiej było w Rentalcars, ale najlepszą cenę otrzymałem rezerwując samochód bezpośrednio na stronie Localiza Hertz, największej firmy wynajmującej samochody w Brazylii. Wiedząc, że czeka nas dużo jazdy po niepewnych, pełnych progów zwalniających drogach, tym razem zdecydowałem się na większy samochód – SUV w automacie. Później wiele razy błogosławiliśmy ten wybór, przemierzając brazylijskie wertepy, niekiedy w 100-kilometrowych odcinkach drogi gruntowej. Samochód na 18 dni kosztował mnie 3015 reali, co mój bank przewalutował na 2250 zł. Depozyt śmiesznie niski, bo 1500 reali. Co ciekawe, zamawiając samochód na stronie nie musiałem w ogóle nic płacić, całość została uregulowana na miejscu.

Wstępny plan był ambitny, a wykonanie w rzeczywistości okazało się jeszcze ambitniejsze. I choć w 18 dni nie da się przejechać Brazylii dookoła, tytuł relacji chyba jest uzasadniony - zrobiliśmy konkretną, obejmującą 12 stanów pętlę, jak na obrazku poniżej.


Brazil 2020.JPG



Pomimo pewnych perturbacji na początku, loty przebiegły bez zakłóceń i punktualnie o 8:40 zameldowaliśmy się na krajowym lotnisku Santos Dumont (SDO) w Rio de Janeiro. Stamtąd bus do centrum Localiza Hertz, szybkie formalności i już po niecałej godzinie od wylądowania rozpoczęliśmy zwiedzanie. Moim założeniem było zostawienie Rio na sam koniec, ale zrobiliśmy krótki przystanek w centrum na zobaczenie Nabrzeża Valongo, pozostałości portu będącego najważniejszym miejscem wyładunku niewolników w Brazylii. Szczyt handlu w tym miejscu przypadł na lata 1811 – 1831, a w sumie przewinęło się przez nie nawet pół miliona niewolników.
Nabrzeże jest malutkie i niewiele jest tu do zobaczenia, ale mogę wyobrazić sobie, jak bardzo ważne jest dla historii Brazylii – odnaleziono je w 2011 r., a już sześć lat później zostało wpisane na listę UNESCO. W Brazylii większość ludzi ma ciemny kolor skóry i pochodzi od niewolników, z których wielka grupa pierwszy raz dotknęła kontynentu południowoamerykańskiego właśnie na Nabrzeżu Valongo.
Valongo jest obecnie w centrum Rio, ale okolica w sobotnie popołudnie była raczej odstręczająca – kompletne pustki, odrapane i zamknięte budynki. Zaparkowaliśmy nielegalnie przy samym Valongo, na co od razu zwrócił uwagę strażnik z budynku naprzeciwko. Ale po zapewnieniu, że to tylko na 5 minut i że jesteśmy turystami, jego nastawienie się zmieniło – nie tylko już nie marudził, ale zaczął z nami robić zdjęcia i tańczyć do puszczonej muzyki.


20201121_134556.jpg



20201121_135008.jpg



Opuściliśmy Rio i udaliśmy się na zachód. Pierwsze zetknięcie się z brazylijskimi drogami nie było zachęcające – droga miała mnóstwo dziur i chyba jeszcze więcej fotoradarów i progów zwalniających. Nic dziwnego, że trasę do Paraty, liczącą 250 km, trzeba pokonywać w 4 godziny. W ogóle średnie prędkości w Brazylii nie należały do powalających – gdy GPS pokazywał mi średnio 70 - 80 km/h byłem bardzo zadowolony. Ale bywały i odcinki 100 km do pokonania w ponad 3 godziny, i to niekoniecznie po drogach gruntowych.
Dojechaliśmy w końcu do Paraty, naszego pierwszego kolonialnego miasteczka podczas brazylijskiej wędrówki. Paraty, niegdyś ważny port na końcu Złotego Szlaku, wraz z wyczerpaniem się złóż złota straciło znaczenie, które na dobre odzyskało dopiero kilkadziesiąt lat temu, wraz z wybudowaniem wzdłuż wybrzeża drogi z Rio do Santos. Prawie dwa wieki izolacji przysłużyły się miasteczku, które zachowało swój tradycyjny układ z brukowanymi ulicami i kolonialnymi budynkami. Paraty, położone mniej więcej w połowie drogi między Rio a Sao Paulo, nawet w pandemii było dość zatłoczone. Takich tłumów nie widzieliśmy już później nigdzie. Niestety, żaden z kościołów, którymi szczyci się miasto, nie był otwarty dla zwiedzających. Przekonaliśmy się potem, że, poza nielicznymi wyjątkami, kościoły są otwierane tylko na msze.

20201121_145944.jpg


20201121_150051.jpg


20201121_151617.jpg


IMG_9130.JPG


IMG_9131.JPG


IMG_9136.JPG


IMG_9138.JPG


IMG_9140.JPG

-- 16 Gru 2020 16:46 --

Po nocy spędzonej w miłej pousadzie w Cunha udaliśmy się do Aparecidy, do bazyliki Matki Bożej. Nie jestem wielkim zwolennikiem zwiedzania sanktuariów, które nie mają walorów zabytkowych, ale tu zrobiłem wyjątek. Bazylika Matki Bożej to drugi największy kościół świata jeśli chodzi o powierzchnię wewnętrzną i liczbę ludzi, których zdolna jest pomieścić, zaraz za bazyliką św. Piotra. Matka Boża z Aparecidy to patronka Brazylii i rozlicznych kościołów w całym kraju.

Do Aparecidy przybyliśmy w niedzielę rano, chyba w najgorszym możliwym czasie do spokojnego zwiedzania bazyliki. Przed 10.00 stały tam już tysiące samochodów i najbliższe parkingi były już zajęte. Znaleźliśmy miejsce na dalszym parkingu, ale na jego samym początku, tylko jakieś 20 minut drogi od kościoła. Gdyby ten się zapełnił, dostępny jest jeszcze jeden parking, z którego do bazyliki można dojechać shuttle busem.

Na miejscu oczywiście tłumy ludzi i straszny gorąc, co przy obowiązku noszenia maseczek sprawiło, że co chwila musiałem wycierać twarz. Brazylijczycy są zdyscyplinowani i praktycznie wszyscy nosili maseczki, wliczając w to małe dzieci. Całej bazyliki nie dało się zwiedzić z powodu mszy, ale była możliwość wejścia od tyłu, przejścia obok figurki Matki Boskiej, od której wszystko się tu zaczęło, a także rzucenia okiem na wnętrze świątyni. Ogrom bazyliki robi wrażenie, choć 40 lat po wybudowaniu wymaga nieco renowacji.


9152maly.jpg



20201122_104341.jpg



IMG_9159.JPG



Nasz dalszy plan przewidywał dostanie się do Tiradentes drogą MG-158 oraz 354 i 383 przez Pouso Alto i Cruzinha. Niestety, tego dnia nie miałem jeszcze brazylijskiej karty SIM, w związku z czym zamiast z Google Maps korzystałem z maps.me. Zwykle nie mam zastrzeżeń do maps.me, ale w przypadku mniej uczęszczanych tras czasem zawodzą. Szczytem było wepchanie nas w irańskie góry, na nieoświetlone i nieoznaczone drogi, przez które jeden samochód przejeżdża raz na dwie godziny. Tutaj też mi się coś nie zgadzało, po drodze miało nie być dróg płatnych. Tym razem maps.me pokazało inną trasę przez Resende i Bocaina de Minas. Zorientowałem się trochę za późno i już nie było sensu zmieniać trasę. Na papierze wyglądała nieźle, mieliśmy jechać cały czas drogą stanową. Ale określenie trasy jako stanowa nic w Brazylii nie znaczy, bo szybko z asfaltu zjechaliśmy na drogę gruntową, która ostatecznie ciągnęła się przez kilkadziesiąt kilometrów! Gdybym nie miał SUVa, nieźle bym się spocił, ale i SUV mógłby nie dać rady tej drodze w porze deszczowej. Po drodze takie obrazki:


IMG_9161.JPG


IMG_9163.JPG



Dojechaliśmy wreszcie do Tiradentes, rozpoczynając dwudniowy maraton po kolonialnych miasteczkach Złotego Szlaku w Minas Gerais. Rewelacja!
Tiradentes:

IMG_9173.JPG



IMG_9175.JPG



20201122_173933.jpg


Mariana:

IMG_9194.JPG


IMG_9198.JPG



I największa perła miast kolonialnych Brazylii - Ouro Preto:

IMG_9212.JPG


IMG_9215.JPG


IMG_9205.JPG



No i wreszcie Congonhas, które nie jest typowym kolonialnym miastem, ale posiada perełkę w postaci wpisanego na listę UNESCO Sanktuarium Dobrego Jezusa, do którego rzeźby proroków oraz postaci z pasji wykonał na wpół legendarny Aleijadinho, który ponoć w czasie tworzenia tych arcydzieł nie miał już stóp i palców u rąk. Sam kościół jest zamknięty, ale akurat rzeźby Alejiadinho są poza nim i można je oglądać.


IMG_9181.JPG


IMG_9182.JPG


IMG_9188.JPG

Część III

W Marianie udało się wreszcie kupić lokalną kartę SIM. Nie wymagało to szczególnej ekwilibrystyki – wystarczyło wejść do salonu (w moim przypadku pierwsze napatoczyło się Claro), pokazać paszport i trochę odczekać. Karta kosztuje 10 reali (7 zł), a minimalne doładowanie kolejne 10 reali. Skoro udało się to w maleńkiej mieścinie, w dużych miastach uda się na pewno.

A propos Claro, miałem z tą siecią dobre doświadczenia w Argentynie i Urugwaju, ale w Brazylii były nieco gorsze. Najpierw telefon zaczął zachowywać się dziwnie – zamiast czasu lokalnego pokazywał trzy godziny wcześniej, ze dwa – trzy razy dziennie powracał do czasu rzeczywistego, żeby potem znowu wrócić do błędnego. Dodam, że podobne rewelacje miała moja żona, która nie używała w ogóle lokalnej karty, więc ciężko za to obwinić Claro. Na szczęście po jakichś trzech dniach wszystko się unormowało.

Obwinić Claro można za to za niedostateczny zasięg. Do eksplorowania brazylijskiego interioru zdecydowanie lepiej nadaje się TIM. W zupełnym wygwizdowie w stanie Piaui, które opiszę nieco później, karta Claro pokazywała, że jest w roamingu! Pierwszy raz zdarzyła mi się sytuacja, że lokalna karta miała roaming we własnym kraju. Dodam, że w tym miejscu karty TIM działały bez zarzutu.

Uzbrojony w nawigację online i lokalny numer byłem już znacznie spokojniejszy, bo prawdziwe wypady poza utarty szlak miały nas dopiero czekać. Ale na początku pojechaliśmy jeszcze do prawdziwej cywilizacji, trzeciego największego miasta Brazylii czyli Belo Horizonte. Nie pałam miłością do wielkich miast, a przy naszym sposobie zwiedzania (wynajęty samochód gdzie się da, czyli praktycznie wszędzie) wbijanie się w nie nie należy do najprzyjemniejszych. Wizyta w Belo Horizonte była jednak nietypowa, bo ominęliśmy w całości centrum miasta, żeby obejrzeć wpisaną na listę UNESCO dzielnicę Pampulha.

Dla laika Pampulha nie jest oczywistą atrakcją turystyczną. To bardzo ładna, willowa dzielnica, z kilkoma nietypowymi budynkami położonymi nad sztucznym jeziorem o tej samej nazwie. Choć nie ma chyba osoby, która nie zainteresuje się nietypową bryłą i wykończeniem kościoła św. Franciszka z Asyżu. Ten kościół tak mało przypomina budynek sakralny, że został wyświęcony dopiero 16 lat po wybudowaniu. Smaczku dodaje fakt, że zaprojektował go słynny Oskar Niemeyer, sam będący ateistą. Podczas naszej wizyty kościół był zamknięty, ale można było zajrzeć do środka.

Pampulha została zaprojektowana na początku lat 40-tych, gdy burmistrzem miasta był Juscelino Kubitschek. Budynki projektował Oscar Niemeyer, a architektem krajobrazu został Roberto Burle Marx. Dziś każdy znawca architektury nowoczesnej zna te nazwiska, bo ta trójka spotkała się dwadzieścia lat później przy realizacji znacznie większego projektu – stolicy kraju Brasilii. Pampulha była więc poletkiem doświadczalnym tej największej w historii inwestycji w zakresie planowania miejskiego. Wyszła moim zdaniem bardzo udanie.


20201123_124523.jpg



IMG_9219.JPG


IMG_9220.JPG


IMG_9221.JPG


IMG_9223.JPG


IMG_9224.JPG



W Belo Horizonte nie zabawiliśmy długo i wieczór spędziliśmy w Parku Narodowym Serra do Cipó. Ten przyjemnym polskiemu uchu wyraz serra po portugalsku oznacza lianę. Mimo frywolnej nazwy park to jedna z największych atrakcji przyrodniczych okolic Belo Horizonte, słynna ze swoich ścieżek trekkingowych, a przede wszystkim wodospadów. Mieliśmy chrapkę na położony nieopodal, jeden z najwyższych w Brazilii wodospad Cachoeira do Tabuleiro, ale dojście do niego jest bardzo trudne i wymaga przewodnika. Skupiliśmy się na tym, co możemy zrobić, czyli mniejszych, ale też bardzo ładnych wodospadach. Trekking do Cachoeira Grande oraz kilku pomniejszych wodospadów zajmuje co najwyżej godzinę, a jego początek zaczyna się tuż przy głównej drodze do Belo Horizonte.

IMG_9228.JPG


IMG_9232.JPG


IMG_9236.JPG


IMG_9230.JPG

Część IV – kolonialnych miasteczek ciąg dalszy
Po opuszczeniu Belo Horizonte wkroczyliśmy na terytoria, które turyści zagraniczni eksplorują bardzo rzadko i przez następny tydzień tylko raz, w Brasilii, powróciliśmy na standardowy turystyczny szlak. Rozpoczęliśmy od Diamantiny, po drodze znowu przez kilkadziesiąt kilometrów jadąc po drogach gruntowych. Zacząłem te drogi nawet lubić, bo jechałem po nich znacznie szybciej niż przewiduje Google Maps i w rezultacie przewidywany czas jazdy skracał się bardzo mocno.

Diamantina to początek Złotego Szlaku, i choć wydobywano tu również złoto, znana jest przede wszystkim, jak wskazuje nazwa, z wydobycia diamentów. Szkoda, że dokumentujące najlepsze czasy Diamantiny muzeum diamentów w czasie naszej wizyty było zamknięte. Bez tego dla laika Diamantina jest po prostu kolejnym bardzo ładnym kolonialnym miasteczkiem. Swoją drogą Brazylii należy się ogromny plus za tak kompleksową ochronę swojego dziedzictwa – widziane przez nas miasteczka były dobrze utrzymane i popularne jako miejscowe atrakcje turystyczne. Jak widać, turyści zagraniczni nie są tam wszędzie niezbędni, bo wystarcza popyt ze strony miejscowych.

20201124_110816.jpg


IMG_9244.JPG


IMG_9249.JPG


IMG_9250.JPG



Mój pierwotny plan przewidywał zwiedzenie jednego z najpiękniejszych parków narodowych Brazylii Cavernas do Peruaçu. Park znany jest z ogromnych krasowych jaskiń, kanionów i tego typu atrakcji i jestem przekonany, że gdyby był gdzieś w Europie, każdy przewodnik wymieniałby go wśród must see w każdym kraju. A w Brazylii (ba, nawet w stanie Minas Gerais) nie każdy o nim słyszał, nie mówiąc o turystach zagranicznych. Bo trzeba przyznać, że park jest położony mocno na uboczu – z Belo Horizonte trzeba tam jechać 10 godzin, z Brasilii 8 godzin, a od najbliższego lotniska w Montes Claros dzieli go jeszcze 4 i pół godziny jazdy. Niestety, i nam nie było dane zobaczyć tych pięknych jaskiń. Park Cavernas do Peruaçu, jako jeden z nielicznych, jest zamknięty od czasu ogłoszenia w Brazylii stanu pandemii. Dobrze, że sprawdziłem to zanim ruszyliśmy w drogę, zaoszczędziło to nam co najmniej 10 godzin w samochodzie.

Wobec takiego obrotu sprawy trzeba było wdrożyć plan B i jechać prosto do stanu Goias. Do tej pory aż tak mocno nie odczuwaliśmy ogromu kraju, a odcinki, poza tym z pomyloną drogą, nie przekraczały 4-5 godzin. Ale to miało się mocno zmienić, bo odległość między Diamantiną a miasteczkiem Goias to 1000 km, na które trzeba było przeznaczyć 13 godzin jazdy. Zjedliśmy tego słonia w dwóch kawałkach, po pierwszym dniu zatrzymując się w Tres Marias, tuż przy głównej drodze BR-040 z Rio de Janeiro do Brasilii. Następnego dnia, szybciej niż Google Maps przewiduje, zameldowaliśmy się w Goias, ostatecznie pokonując trasę w jakieś 11 i pół godziny. Po przejściu intensywnego deszczu (końcówka listopada to w końcu początek brazylijskiej pory deszczowej), zanim poszliśmy do hotelu udało nam się jeszcze przejść po uliczkach Goias. Goias to najbardziej oddalone na zachód znane kolonialne miasteczko w Brazylii, wpisane na listę UNESCO. Dziś liczy zaledwie trochę ponad 20 tys. mieszkańców, ale do 1937 r. było stolicą stanu Goias, który, choć na mapie dość niepozorny, w rzeczywistości ma powierzchnię 341 tys. km², czyli więcej niż Polska. Może to z powodu pogody, ale ze wszystkich kolonialnych miasteczek Goias spodobało się nam najmniej. W odróżnieniu od samego stanu Goias, który w całokształcie okazał się chyba najfajniejszy ze wszystkich odwiedzonych. Ale o tym w kolejnych częściach.


20201125_173347.jpg


20201125_173449.jpg


20201125_181253.jpg


IMG_9268.JPG



Wracając w stronę Brasilii wybrałem inną niż poprzednio drogę, przez kolejne kolonialne miasteczko Pirenopolis. Ta zmiana trasy to był strzał w dziesiątkę! Choć częściowo droga znowu się zrobiła gruntowa, byliśmy już przecież off-roadowymi weteranami. A wszelkie trudy wynagrodziło nam samo miasteczko Pirenopolis, które jednogłośnie mianowaliśmy najprzyjemniejszym ze wszystkich oglądanych. Zresztą zobaczcie sami.


20201126_101208.jpg


20201126_102425.jpg


IMG_9279.JPG


IMG_9280.JPG



Dodaj Komentarz

Komentarze (8)

ann-a-k 16 grudnia 2020 02:55 Odpowiedz
Z nieba mi spadłeś z tą relacja i będę czekać z wypiekami na twarzy na każdy odcinek. Coraz śmielej się skłaniam na zakup biletów na kwiecień więc taka relacja na wagę złota!
ann-a-k 16 grudnia 2020 16:46 Odpowiedz
A mógłbyś na szybko powiedzieć na jak oceniacie Salvador? Zaczęłam robić plan porózy , wcześniej nie wliczałam tego miasta, ale popatrzyłam jeszcze na mapę zainspirowana waszą wstawioną tutaj i wychodzi mi że mogłabym przeznaczyć 2-3 dni. Warto na tak krótki czas? Opowiedziałbyś o covidowej sytuacji? Jest mniej ludzi na ulicach i w komunikacji ? Da się unikać skupisk itd? Należę do tych co jednak wirusa się boją więc wszędzie chodzę jednak z żelem, maseczką i omijam zatłoczone miejsca. Ciekawi mnie na ile można w Brazylii zachowywać teraz podstawowe środki ostrożności i czy lokalsi raczej uważają.
man4business 16 grudnia 2020 18:36 Odpowiedz
Świetna trasa! Najprostsze pytania, jakie się nasuwają, to: mówisz po portugalsku? wszyscy, którzy byli w Brazylii wiedzą, że są tam mocno oporni na języki obce, a hiszpański przydaje się tylko, jeśli samemu po hiszpańsku mówi się bardzo dobrze. I drugie - jak z bezpieczeństwem? Na drogach, w miejscach postoju, zwiedzanych? Czekam(y) na dalsze części!
woy 16 grudnia 2020 20:32 Odpowiedz
@man4businessNie mówię po portugalsku i z tym był problem, bo w ciągu 18 dni poza Rio spotkaliśmy tylko dwie osoby (akurat siostry), które mówiły po angielsku. Poza tym zero jakichkolwiek języków obcych. Jak było trzeba, google translator dawał radę.Mówię za to po hiszpańsku, i to dość dobrze (poziom gdzieś pomiędzy B1 i B2) i chciałbym obalić mit, że to się jakoś mocno przydaje. Owszem, rozumiałem większość komunikatów pisanych oraz umiałem liczyć (liczebniki są w obu językach bardzo podobne), ale jak zaczynałem coś tłumaczyć, to niewiele z tego docierało. A jak inni mówili do mnie, to docierało jeszcze mniej ;) Co do bezpieczeństwa, to też jeszcze wybrzmi w relacji. Poza Rio i Salwadorem czuliśmy się wszędzie absolutnie bezpiecznie, w mniejszych miastach nie było problemu z chodzeniem po zmroku, czasami też zdarzało się już w ciemnościach jeździć i późno dotrzeć do hotelu. Nikt nas przed niczym nie ostrzegał i w ogóle nie mieliśmy wrażenia, że bezpieczeństwo jest jakimś problemem. Pośrednio mogły o tym świadczyć jedynie domy i hotele, otoczone wysokimi płotami pod napięciem, ale może to kwestia mody, która przybyła z wielkich miast.W Rio i Salwadorze też nie czuliśmy się niebezpiecznie, ale trochę nieswojo - w Rio przez chmary bezdomnych, w Salwadorze przez ogólnie odrapane budynki i "zakazaną" okolicę nawet w ścisłym centrum, tylko krok dalej od starówki.
cart 28 stycznia 2021 18:12 Odpowiedz
Przy tak wolnej jeździe ilość kilometrów jednak zatrważająca ;)
katka256 3 lutego 2021 23:13 Odpowiedz
Bardzo ciekawa relacja i podróż, wiele osób teraz boi się Brazylii.Trochę tylko kiepska jakość zdjęć, ale to taka mała uwaga.
paulinatyl 27 marca 2021 23:08 Odpowiedz
Wspaniała relacji, i polski akcent. Miałam okazję być na Kubie w 2012 roku ale odwiedziłam tylko Hawanę i Varadero. Zdjęcia i opowieść zachęcają do powrotu i podróży w głąb kraju. Kubańczycy to bardzo mili ludzie, gościnni i grzeczni. Polecam każdemu ten kierunek, niezwykle bezpieczny jak na dzisiejsze czasy.
tropikey 27 marca 2021 23:08 Odpowiedz
Kuba to niewątpliwie piękny kraj, a i ludzie zapewne przesympatyczni, przynajmniej niektórzy, ale zachodzę w głowę, jaki ma to związek z Brazylią :D ?