0
kefirm 29 sierpnia 2018 09:24
Początek zaczął się dość niefortunnie, bo już na lotnisku w Katowicach okazało się, że nie mogę przewieźć roweru w bagażu rejestrowanym tylko muszę wykupić sprzęt sportowy. Absurdalna sytuacja bo spakowany rower nie przekroczył żadnych wymiarów ani limitów. Ot, zwykłe widzimisię obsługi. Na szczęście dalsza część podróży minęła względnie bez przeszkód nie licząc faktu, że tuż po wylądowaniu w Luton i odebraniu bagażu, spiesząc na autobus i człapiąc nieudolnie przez lotnisko z 40kg torbą na jednym ramieniu i 15kg na drugim, ta pierwsza zsunęła mi się wprost na kciuk, który nie wytrzymał naporu i wygiął się aż nazbyt intensywnie. Spowodowało to niemiłosierny ból, opuchliznę i wykluczenie kciuka z użytkowania na następne tygodnie.

Poruszanie się z tym bagażem po Londynie było prawie awykonalne. Każde 50m wymagało nieludzkiego wysiłku i paru minut przerwy na złapanie oddechu. Trzykrotnie zapytano mnie czy w środku są zwłoki, bo torba rozmiary miała słuszne.

Z urzędu pocztowego, obok którego przechodzę, odebrałem swoje nowe siodełko - Brooks Flyer. Stare poszło od razu do kosza. Nie było wyjścia, musiało się sprawdzić. Jakoś dowlokłem się do Victoria Station, gdzie za 20£ (12,5 za pierwszą dobę i 7,5 za każdą kolejną) mogłem zostawić rower w przechowalni. Tak naprawdę bardziej dzięki uprzejmości obsługi, bo torba była za duża i za ciężka by dało się ją prześwietlić. Tak lżejszy o kilkadziesiąt kilogramów poszedłem na miasto spotkać się z Magdą. Jako, że w Londynie byłem całkiem niedawno, bo schyłkiem ubiegłego lata, to spacerowanie nie było czymś, co by mnie akurat teraz najbardziej interesowało. Szczególnie w lutym. Co prawda temperatura i tak była znacznie powyżej 10C i świeciło słońce, co dawało 15C ciepła więcej względem tego, co zostawiłem za sobą w Polsce.

Wybrałem się na spacer do Camden Town, którego stragany i atmosfera bardzo mi się podobała. Poza tym podczas poprzedniej wizyty w Londynie wpadła mi w oko całkiem ładna torba, której chciałem się jeszcze raz przyjrzeć. Nie kupiłem jej jednak dlatego, że przede mną prawie dwa miesiące nieustannej podróży i trochę by przeszkadzała.

W następnych krokach udałem się do British Museum, w którym tym razem skupiłem się wyłącznie na najciekawszych w moim odczuciu i najbardziej interesujących eksponatach (kamień z Rosetty, zbroja samuraja, rzeźby Partenonu, itp). Po krótkiej wizycie skierowałem się do Nature i Science Museum. To pierwsze wybrałem najpierw, jako że do Science Museum była większa kolejka, a właśnie zaczynało padać, więc czym prędzej chciałem znaleźć się w środku. Po zakończonej wizycie w Science Museum była z kolei jakaś ewakuacja także na tym zakończyłem dzień zwiedzania i wróciłem do mieszkania.

Następny poranek rozpocząłem już skoro świt by mieć pewność, że we wszystkim zdążę. Wrzuciłem coś na ząb pomimo wczesnej pory i pojechałem na Victoria Station odebrać rower. Pomijając dźwiganie go od przechowalni do metra, to dotarcie na Heathrow z jedną przesiadką i to bez zmiany peronu, nie było trudne. Na lotnisku mogłem skorzystać z wózka, więc było mi już znacznie lżej. Zostały ostatnie przepakowania by choć w nieznacznym stopniu zbliżyć się do limitu 30kg. Szczęśliwie udało się , że nikt nie zważył mojego bagażu, a w drodze do stanowiska bagażu ponadwymiarowego dorzuciłem jeszcze parę drobiazgów by ulżyć sobie co nieco z podręcznego. Reszta poszła już jak z płatka, choć w połowie kontroli bezpieczeństwa przypomniałem sobie, że mam ze sobą większość kosmetyków. Na szczęście wszystkie poniżej 100ml, więc to nie problem. Pozostało mi już tylko w spokoju oczekiwać na boarding. Potężny A380 linii Thai Airways stał już zaparkowany przy rękawie.

Pomimo tego, że miałem miejsce przy samym oknie to jednak dość niefortunne, bo na środku skrzydła tego ogromnego kolosa. Jedyne co widziałem to niebo, a jeśli nie było chmur to widoki musiały być naprawdę ciekawe.

W niedługo po starcie załoga podała obiad, a poza tym czas spędzałem na oglądaniu filmów. Jakoś w połowie lotu wdałem się rozmowę z pasażerem z sąsiedniego fotela, który leciał do  Tajlandii na wakacje. Tak też na rozmowie i zerkaniu na film upłynęła nam dalsza część lotu. Im bliżej było do lądowania tym senność dawała się bardziej we znaki. Nad Bangkokiem powoli wstawał właśnie nowy dzień.

W kolejce do odprawy paszportowej spędziliśmy standardowo godzinę. Toby odebrał swój bagaż, a ja z kolei zostawiłem swój i wspólnie udaliśmy się na miasto.

Image

Bangkok przywitał nas pięknym słońcem, wysoką temperaturą i oczywiście egzotycznymi owocami, których tak mi brakowało, a które można było kupić tu na każdym kroku, czego sobie wcale nie odmawiałem. Królowały słodkie i soczyste ananasy, orzeźwiające kokosy, dojrzałe mango i papaje, a widząc smocze owoce wziąłem od razu dwa na dalszą drogę. Toby zameldował się w hostelu, a następnie udaliśmy się zwiedzać Wielki Pałac Królewski. Ludzi było wszędzie co nie miara, jakby w jakieś święto, o czym mogły świadczyć porozstawiane dookoła stragany. Jeżeli rzeczywiście było to święto to chyba jakieś wojskowe lub policyjne, na co wskazywały porozstawiane banery. Nie brakowało również plakatów i billboardów upamiętniających niedawno zmarłego króla, który cieszył się w Tajlandii ogromnym szacunkiem i uwielbieniem.

Image

Image

Image


Pałac obeszliśmy dość pospiesznie ze względu na tłok, jaki w nim panował. W drodze do Wat Pho - świątyni leżącego Buddy trochę się zagadaliśmy, a że czas mnie powoli zaczynał gonić to świątynię obejrzałem już sam zostawiając Toby'ego z napotkanymi wcześniej turystami. W moim odczuciu Wat Pho jest zdecydowanie ciekawsza od Wielkiego Pałacu, a bilet wstępu pięć razy tańszy. Początkowo planowałem, że przejdę jeszcze przez chińską dzielnicę ale nie bardzo miałem już na to czas, więc zamiast tego pozwoliłem sobie na długi - kilkukilometrowy spacer w stronę stacji. Po drodze wstąpiłem do jakiegoś zapomnianego przez świat lokalu na zupę w zupełnie nieturystycznym miejscu. Jedzenie uliczne w Azji ma swój klimat i często jest smaczniejsze niż w typowej restauracji w zachodnim stylu.

Image

Na lotnisko docieram ze sporym zapasem czasu i przy bramce stawiam się dużo wcześniej. Ten - także 11,5h odcinek pokonam na pokładzie wysłużonego trochę A330-200. Po przeszło trzydziestu paru godzinach bez snu oczy mi się same zamykają i usypiam momentalnie po starcie. Budzę się tylko na posiłki i zmianę pozycji. Do żywych wracam dopiero gdzieś nad Morzem Tasmana - daleko po minięciu Australii. Coraz bardziej zaczynam się martwić czy aby 2,5h czasu na przesiadkę w Auckland to wystarczająco. Czeka mnie nie tylko kontrola paszportowa, gdzie na oficjalnej karcie imigracyjnej dla własnego dobra wolę zaznaczyć, że nigdy nie byłem deportowany oraz odpowiedzieć na parę standardowych pytań typu jak długo zamierzam pozostać w Nowej Zelandii, co będę tutaj robił i jak długo byłem w Tajlandii. Padają również pytania o mój pobyt w Azerbejdżanie oraz Iranie ale po tej bardzo standardowej procedurze dostaję wizę na trzy miesiące i spieszę odebrać bagaż, z którym następnie ustawiam się do kontroli biologicznej. Deklaruję posiadanie suchego jedzenia oraz sprzętu sportowego, więc czeka mnie jeszcze jedna kolejka do sprawdzenia tego wszystkiego. W zasadzie idzie łatwo i sprawnie, a sama kontrola zajmuje ledwie parę minut. Sprawdzana jest głównie czystość opon w rowerze i szpilek namiotu. Od terminala krajowego dzieli mnie 900m. Ścieżka jest oznaczona więc w dziesięć minut pchając wózek docieram na miejsce. Jestem trochę zakręcony szukając stanowiska odpraw bo z wielką torbą z rowerem w środku pakuję się aż do kontroli bezpieczeństwa! Po chwili do mnie dociera gdzie ja to chciałem wejść i wracam przeciskając się między linami. Całe szczęście, że parę godzin wcześniej na lotnisku w Bangkoku dokupiłem dodatkowe paręnaście kilogramów bo teraz mogę bez stresu rozpakować moje blisko 45kg i przestać udawać, że jak to, to przecież tylko 30kg (czyli tyle ile bagaż rejestrowany w Thai).

Lot do Queenstown położonego na południowej wyspie odbywa się na pokładzie samolotu lini JetStar, z którymi miałem już okazję lecieć przez Australię parę lat wcześniej. Niestety trafia mi się środkowe miejsce, w dodatku wśród azjatyckiej wycieczki i nici z rzekomo zapierających dech w piersiach widoków. Poza tym jestem troszkę zmęczony po przeskoczeniu 13 stref czasowych i zwiedzaniu Bangkoku, mimo sporej ilości snu złapanej w drodze do Auckland, więc korzystając z okazji ponownie zasypiam.

W Queenstown wita mnie piękne niebieskie niebo i słoneczne, ciepłe popołudnie. W punkcie Vodafone kupuję kartę SIM. Mają w ofercie bardzo fajny pakiet dla turystów - 200 minut w sieci (także na europejskie numery), 200 SMS oraz 3GB do wykorzystania przez 2 miesiące w cenie 49$. Są jeszcze inne pakiety ale ten najbardziej mi odpowiada.
W miejscu odbioru oversize luggage odbieram swój rower. Jak zawsze w takiej sytuacji mam obawy czy wszystko doleciało w całości ale szczęśliwie tak. Przed lotniskiem znajduje się punkt serwisowy dla rowerów z uchwytem w ścianie, na którym można zawiesić rower i zabrać się za składanie. Odwijam metry folii bąbelkowej i upycham ją z ledwością w koszu. Po godzinie jestem gotowy do drogi, choć wiem, że poprawianie ładunku, dopasowywanie sakw, dokręcanie wszystkich śrubek, pedałów, itp. jeszcze zajmie parę dni aby dojść do stanu, w którym wszystko będzie funkcjonowało jak w idealnie naoliwionej maszynie.

Image

Z lotniska do miasta jest dosłownie kawałek. Można powiedzieć, że lotnisko leży przy wjeździe do Queenstown. Zaczynam od stacji benzynowej, na której koniecznie potrzebuję kupić benzynę do kuchenki. Bez tego ani rusz żeby gotować. Mam przejściowe problemy z dostaniem takiej małej ilości paliwa ale proszę jednego z kierowców żeby mi odlał trochę do butelki. Nie był to dla mnie dobry interes bo za niecały litr chciał prawie 3$ ale czasem nie ma wyjścia. Później nauczony doświadczeniem będę korzystał tylko ze stacji samoobsługowych, gdzie najpierw obciąża się kartę, a później tankuję. Minusem takiego rozwiązania jest to, że przez parę dni potrafią na karcie zablokować kwotę rzędu 150$. Nieopodal w sklepie sieci PAK'n'SAVE robię zakupy spożywcze i dociążam rower prowiantem na najbliższe parę dni. Pierwsze zetknięcie z cenami w Nowej Zelandii jest szokujące i z czasem wcale nie będzie mi się łatwiej do nich przyzwyczaić. Po odhaczeniu tych rutynowych zadań na liście mogę wreszcie wyruszyć w drogę. Wiem, że niebawem będę przeklinał wszystko i narzekał na wiatr, nawierzchnię, pogodę i co się jeszcze tylko da ale teraz naprawdę nie mogę się doczekać jazdy, szczególnie po tylu godzinach spędzonych w podróży i samolotach. Poza tym miło jest się przejechać rowerem w piękne, ciepłe, słoneczne lutowe popołudnie. Z mapy wiem, że przy drodze wiodącej na południe wzdłuż jeziora Wakaitpu nie ma za bardzo miejsc na nocleg ale po niespełna 18km znajduję kawałek ustronnego, trawiastego terenu, który idealnie nadaje się pod namiot. Słońce zachodzi za górami parę minut przed 21 ale widno jest jeszcze przez godzinę. Niestety nie ma tu zejścia do jeziora ale przezornie wziąłem trochę wody do butelek więc mogę coś ugotować.

Dopiero następnego ranka po przejechaniu paru kilometrów znajduję idealne miejsce na postrój przy jeziorze. Woda nie jest zbyt ciepła ale za to jezioro Wakaitpu uchodzi za najczystsze na świecie - 99,9% czystości. Większe szanse są na to, że woda tegoż jeziora jest czystsza aniżeli butelkowanej. Nawet po tym jak postanowiłem się w nim wykąpać. Ahh, od razu lepiej po takim odświeżeniu i przebraniu w czyste ubrania.

Image

W Kingston wjeżdżam na jedną z wielu nowozelandzkich ścieżek rowerowych - Around the mountains prowadzącą dookoła gór Eyre. W większości nawierzchnia jest szutrowa i prowadzi w niewielkim oddaleniu od głównej drogi, poprzez pola i łąki. Wyjechałem też z Otago i znalazłem się w prowincji Southland. Im bardziej jadę na południe tym krajobraz staje się mniej górzysty. Powoli przechodzi we wzgórza i pagórki, pola, łąki i lasy. Do Alp Południowych jednak jeszcze wrócę i to w pełni, w momencie gdy będę jechał wzdłuż nich, przez nie i po nich. Ale to za parę dni. Miejsce na nocleg znajduję wręcz idealne, choć początkowo zaczynam się martwić bo perspektywy są słabe. Przede wszystkim w Nowej Zelandii nie można ot tak sobie nocować, gdzie się chce, a przynajmniej w teorii tak to powinno wyglądać. Przed wyjazdem spędziłem sporo czasu wertując przepisy i interpretacje by nie być zaskoczonym na miejscu. W praktyce istnieje ogólne przyzwolenie na nocleg na dziko ale wiele regionów bądź miast wprowadza swoje zakazy, co jest bardzo powszechne i stąd spora część kraju jest jakby wyłączona z takiego biwakowania. Są oczywiście wyznaczone ku temu miejsca, które dzielą się na "self-contained", czyli nocowanie jest dozwolone w odpowiednio do tego przystosowanym pojeździe. Sprowadza się to po prostu do konieczności posiadania niebieskiej naklejki na szybie, która potwierdza posiadanie toalety na pokładzie. Wtedy jest się "self-contained". W każdym innym przypadku, czy to nocując w samochodzie, namiocie czy jakkolwiek jeszcze inaczej zostają nam pozostałe miejsca. Tych z kolei też nie jest wcale mało, a z pomocą w ich odnalezieniu przychodzą dedykowane aplikacje na telefon. Dla podróżujących samochodem nie stanowi to problemu jeśli można podjechać dodatkowe parę-naście/dziesiąt kilometrów by skorzystać z takiego miejsca. Na rowerze to już nie jest takie hop jakby się chciało. Nie mniej jednak miejsce znajduję i to całkiem ładne bo nad rzeką. Ba, jest wręcz bardzo malownicze, położone jakby w ogromnej dolinie otoczonej znacznie oddalonymi górami. Tuż obok leniwie płynie rzeka i widać, że panuje teraz pora sucha bo wody w niej jest mało, a w razie konieczności do dyspozycji ma kilkukilometrowej szerokości płaską dolinę. Robię szybkie pranie, wcinam obiadokolację i kładę się do namiotu. Mimo, że przestawiłem się prawie od razu zarywając noc i następnie śpiąc w samolotach to senność w połączeniu ze zmęczeniem daję się we znaki i bardzo szybko usypiam.

Image

Noce nie są za gorące i ubieram na siebie co najmniej dwie warstwy ubrań. Dni z kolei są dla odmiany bardzo ciepłe, wręcz gorące. Momentami temperatura na liczniku bez większych problemów przekracza 35C, a poniżej 30C spada dopiero po godzinie 18. Przejeżdżając przez park The Catlins w cieniu sięgnęła 39C! Dość powiedzieć, że było gorąco, a pedałowanie w takiej pogodzie było lekkim wyzwaniem. Z drugiej strony lepiej tak aniżeli miałoby być zimno, deszczowo i paskudnie. Ale spokojnie, na wszystko przyjdzie pora. Już ja znam swoje szczęście. W The Catlins skończył się asfalt i jechałem szutrową, prawie bezludną drogą. Od czasu do czasu przejeżdżała tylko jakaś ciężarówka wioząc ścięte drzewa z lasu.

Image

Image

Image



Okolica początkowa przypominała bardzo nasze pagórkowate, zielone Pieniny czy Beskid Niski, a dopiero z czasem przeszła trochę w tropikalny, gęsty las. Dało się to odczuć między innymi przez duchotę jaka panowała w pobliżu. Powoli zaczynały dopadać mnie różne przygody i nieprzewidziane zdarzenia. A to zgubiłem śrubkę od bagażnika, który w następstwie osunął się i spadł prawie, że na ziemię, a to z kolei w nocy nie zamknąłem sakwy,  kiedy to zerwała się wichura i wywiała folię, którą był przykryty rower i do środka napadał deszcz. Po jednej nocy w chatce wędkarzy nad rzeką, w której postanowiłem przenocować by nie rozkładać namiotu zgubiłem pokrowiec na rower, z którym przyleciałem. Wróciłbym się po niego ale nie miałem do końca pewności, gdzie go tak naprawdę zostawiłem, a poza tym zorientowałem się jakieś dwa dni później i 150km dalej. Szkoda było wracać. Pokrowca było tym bardziej szkoda ale miałem półtorej miesiąca by rozważyć w jaki sposób zapakuję się i wrócę do domu. Pogoda cały czas dopisywała, dojechałem nawet do oceanu i parę kilometrów jechałem jego brzegiem aż do latarni morskiej Nugget Point. Przed Milton ponownie skierowałem się wgłąb wyspy. To co mnie wtedy uderzyło to to, że przy temperaturze 26C miałem wrażenie, że powietrze jest wręcz lodowate. Jakby włożyć głowę do zamrażarki. Dopiero parę kilometrów dalej od wybrzeża, po przejechaniu kilkunastu pagórków temperatura wróciła do znacznie przekraczającej 30C i standardowego upału. Zjawisko to wynika zapewne z faktu, że z Nowej Zelandii jest już stosunkowo blisko na Antarktydę, a przypływających stamtąd mas powietrza nic nie blokuje i zdarza się, że powietrze, które dociera nad wyspę jest lodowato mroźne. Nawet pomimo wysokiej temperatury w piękny, słoneczny dzień. W Lawrence rozpoczyna się kolejna ze ścieżek - Clutha Gold Trail, która od miejscowości Beaumont prowadzi wzdłuż rzeki Clutha. Szlak jest tak malowniczy, że aż ciężko go opisać. Ścieżka wije się razem z rzeką pomiędzy górami mijając po drodze opuszczone farmy lub po prostu wiodąc przez kompletne pustkowia. Korzystając z uroków sprzyjającej aury wskakuję do rzeki by się trochę ochłodzić i obmyć. Otago jest bardzo suche i dopiero z czasem rzuca się w oczy jak mało drzew tu rośnie, a tylko żółte, wyschnięte trawy pokrywają okoliczne wzgórza. Nie mniej jednak nie jest to krajobraz surowy.

Image

Image

Image

W miejscowości Alexandra robię większe zakupy, szczególnie potrzebuję kremu z dużym UV bo południowe słońce daje ostro popalić. Ma to pewnie związek z dziurą ozonową, która w tej okolicy jest powiększona i do ziemi dociera więcej promieniowania UV. Warto się dobrze nasmarować! Bagażnik dopełniam też prowiantem na najbliższe parę dni. Zazwyczaj rzadko jest tak, że w okolicy nie ma sklepów, a jeśli już to i na stacji benzynowej da się kupić najbardziej potrzebne rzeczy. Jedna w supermarkecie i wybór większy i ceny niższe. Najwięcej korzystam chyba z New World, a dużo cen jest niższych dla posiadaczy kart stałego klienta. Jako, że nie mam swojej to kasjerka skanuje swoją i rachunki są zwykle niższe o parę dolarów. Dopiero po jakimś czasie proszę o własną kartę i dostaję wersję tymczasową dla turystów w wydaniu papierowym. Nawet pod tym względem są przygotowani. Od Alexandra wjeżdżam na następną ścieżkę - Otago Central Rail Trail. Jak sama nazwa wskazuje, prowadzi ona dawną trasą kolejową dzięki temu jest szeroka, a wszelkie nachylenia są bardzo łagodne. Bardzo fajne uczucie, gdy nagle wjeżdżam na stacje, mijam perony, budynki dworca, w których obecnie mieszczą się kawiarnie czy inne lokale. Dzień mojego przejazdu to sobota i załapuję się nawet na jakiś wyścig. Przejeżdżając przez tłum gapiów załapuję się nawet na owacje i doping! Dalej trasa prowadzi przez jeszcze większe odludzia, wąwozy i góry. Jako, że jest to szlak kolejowy to jedzie się starymi mostami, tunelami, w których panują całkowite ciemności więc niezbędne jest skorzystanie z własnych źródeł światła.

Image

Image

Image

Ponownie docieram do wybrzeża i napotkawszy ślady cywilizacji usiłuję kupić zapasowe śrubki, bo gubię je namiętnie. A to od bagażnika, a to od hamulców i tak ciągle coś. W Moeraki zatrzymuję się by pooglądać ogromne głazy na plaży po czym jadę dalej.

Image

Image

Image

Z Oamaru zaczyna się (lub kończy) ścieżka Alps 2 Ocean, którą podążę aż pod Górę Cooka/Aoraki w Alpach Południowych. Pierwszy dzień tej jazdy to głównie kręcenie przez pola i tereny rolnicze, na których nie wychodzę korzystnie czasowo aniżeli gdybym jechał prosto drogą. Po kilku dniach pochmurnej ale bynajmniej nie deszczowej pogody wracają upały i znów leje się ze mnie. Mijam pierwsze winnice, bo Otago słynie z dobrego wina. Uprawia się tutaj w szczególności Pino Noir, którego butelka leży w domu i czeka na swój moment.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Mimo, że jadę w Alpy to podjazdy nie są straszne ale wszystko ciągle przede mną. Namiot rozbijam prawie w korycie wyschniętej rzeki ale po chwili namysłu postanawiam przesunąć się parę metrów w bok. Na opady się nie zanosi ale dookoła góry i gdyby w nocy parę kilometrów dalej spadł jakiś deszcz to wolę obudzić się suchym. Pod samą górę Cook'a nie dojeżdżam bo najbardziej zależy mi na zdjęciach, a w godzinach popołudniowych nic dobrego nie wyjdzie więc zbliżam się tylko na tyle by mieć dobre ujęcie i ruszam dalej. W międzyczasie małżeństwo podróżujących Nowozelandczyków zaprasza mnie na lunch do swojego kampera. Odpoczywam, posilam się, trochę rozmawiamy po czym kieruję się do Tekapo.

Image

Image

Image

Jeszcze nad jeziorem Pukaki robię kolejną pauzę i wcinając chleb tostowy z nutella delektuję się ostatnim bezpośrednim widokiem na Aoraki. Gdy tylko ruszam wpadam na silny wiatr wiejący w twarz lub z boku. Do Tekapo mam zaledwie 40km ale 30km zajmuje mi 3h. Nie sposób jechać. Jak okiem sięgnąć wszędzie równina i wiatr wiejący zza gór nie napotyka na żadne przeszkody (poza mną) i to ja obrywam najbardziej. Obawiam się zmiany pogody bo właśnie na grzbietach gór zatrzymały się potężne chmury i z niepewnością zastanawiam się co przyniesie następny dzień. Resztką sił docieram do miejsca, w którym mogę się spokojnie rozbić. Jest co prawda zakaz ale dochodzi 21, padam na twarz, słońce zaszło przed parunastoma minutami, robi się zimno i jestem głodny. Wiatr nie mija ani następnego dnia, ani nawet trzy i cztery dni później. O ile początkowo zrywa się dopiero popołudniami, o tyle później ostro dmucha już od samego rana. Czternastego dnia jazdy trochę się przeliczyłem w szukaniu miejsca na nocleg, bo z początku wydawało mi się, że dotrę tam już po 80km, z czego przy 70 miałem już dość przez wiatr. Dopiero jak spojrzałem raz jeszcze to zorientowałem się, że zostało mi jeszcze 40km, a wbrew pozorom mimo, że jechałem przez prawie całkowite odludzia to nie było nigdzie miejsca by się zatrzymać na noc. Trzeba było pokornie pochylić głowę i jechać przed siebie dalej. Trochę dopisało mi wtedy szczęście bo na pewien czas wiatr się odwrócił i z brakujących 40km, 25km zrobiłem w godzinę, a resztę dojechałem powoli z bocznym wiatrem.

Image

Image

Image

Alpy Południowe najbardziej dały się odczuć gdy przejeżdżałem na zachodnią stronę wyspy. O ile podjazdy mi nie przeszkadzają bo każdy się kiedyś kończy, o tyle w przypadku wiatru nie ma takiej pewności - trzeba się męczyć. Zwykle staram się trzymać dziennego dystansu przekraczającego 100km ale teraz po 65km rezygnuję i rozbijam się nad jeziorem. Miejsce bardzo urokliwe, blisko wody, które niestety do ciepłych nie należy. Poza tym nie jest już tak wcześnie jak mógłbym przypuszczać z ilości (małej) przejechanych kilometrów. Tak więc relaksuję się przy namiocie, czytam książkę i pałaszuję garnek kisielu. Mam nawet ambitny pomysł, by nazajutrz wyruszyć wcześniej i spróbować uniknąć wiatru, który przybiera na sile popołudniu ale kończy się jak zwykle, czyli że zbieram się o normalnej godzinie. Nad ranem temperatura spada poniżej 5C! Jest bardzo zimno ale po części wynika to z faktu, że nocuję na wysokości ponad 600m n.p.m. w pobliżu jeziora. Mam bez wątpienia jakiegoś pecha, bo wiatr zaczyna wiać już od samego rana i oczywiście prosto w twarz. Mimo, że droga wije się górami, dolinami, a więc znacząco zmienia kierunek to nie przestaje wiać z przodu. Na Przełęczy Artura (740m n.p.m.), gdzie mieści się wioska, stacja kolejowa oraz informacja turystyczna zasięgam języka i niestety nie mam dobrych wieści. Ma wiać jeszcze 3-4 dni i nadchodzą opady deszczu.

Image

Image

Image

Image

Wyjeżdżam z Canterbury i wjeżdżam do West Coast. Z przełęczy rozpościera się widok na wiadukt Otira, a pod nogami chodzą papugi kakapo - endemiczne, nielotne i zarazem najcięższe papugi na świecie. Historia gatunku jest dość ciekawa, o tym jak ewoluował do postaci nielotnej z powodu braku większych drapieżników i odizolowaniu wyspy. Niestety wraz z rozwojem osadnictwa i introdukcji nowych gatunków, kakapo stały się krytycznie zagrożone i wprowadzono zakrojone na szeroką skalę plany ich ochrony. Co nie zmienia faktu, że kakapo jest kłopotliwą i psotliwą papugą. Uwielbiają one na przykład wyciągać uszczelki z samochodowych okien. Do tego stopnia jest to uciążliwe, że podobno tworzy się dla nich specjalne place zabaw, na których mogą sobie ciągnąć różne gumowe elementy.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Za Arthur's Pass pogoda i krajobraz zmieniają się bardzo. Suche, trawiaste dotąd góry zostają zastąpione przez wszechzielone, gęste lasy, paprocie, a co kawałek skądś kapie i spływa woda. Szczęśliwie też zmienił się, a raczej osłabł i wiatr. Na nocleg docieram dość późno ale za to w fajne miejsce - nad jezioro w pobliżu Kumary. Woda jest znośna więc mogę się porządnie obmyć, a i mam z kim porozmawiać bo obok mnie rozłoży ma swój namiot Holender, który też zwiedza Nową Zelandię na rowerze.

Image

Image

Nieopodal Hokitiki znajduje się jaskinia ze święcącymi robaczkami, do której chciałem dotrzeć, jednak na miejscu okazuje się, że to wcale nie jaskinia, a po prostu mała dolinka porośnięta mchem i paprociami, a w ciągu dnia nie sposób dostrzec święcących robaczków. Po zjeździe z gór uzupełniam zapasy jedzenia. Wychodzę ze sklepu z kilkoma siatkami zakupów i ledwo udaje mi się to wszystko poupychać w sakwy. Ruszam do oddalonego o parę kilometrów Wąwozu Hokitika, w którym wrażenie robi turkusowy kolor wody.

Image

Image

Image

Image

Wieczór znajduję odludną plażę nad jeziorem Kaniere, gdzie dosłownie metr od wody rozkładam namiot. Nie jest mi jednak dane na spokojnie delektować się otaczającą przyrodą bo po chwili osaczają mnie nieznośne, gryzące meszki. Kończy się tym, że kolację (bataty z mlekiem kokosowym) przygotowuję w namiocie i w pośpiechu wybiegam ze środka by postawić garnek na kuchence. Nadciągające od wieczora chmury zepsuły już nie tylko malownicze widoki ale i całą pogodę. Od rana intensywnie pada i jakoś nie czuję się w chęci do jazdy. Leżę w śpiworze, czytam książkę, uzupełniam notatki i uszczuplam zapas ciastek. Około 13 przestaje padać. Wyłapuję moment by zrobić jakieś jedzenie, spakować się i gdy godzinę później ruszam w drogę, zza szarych, deszczowych chmur przeświecają łaty niebieskiego nieba. Postanowiłem sobie, że jeśli tylko pogoda pozwoli to będę kontynuował jazdę szlakiem rowerowym "West Coast Wilderness Trail". A zdecydowanie było warto! Kawałek za jeziorem szlak wjeżdża w dolinę. Z każdej strony góry, obok płynie rzeka i wszędzie dookoła zieleń. Ciemnozielone lasy porastające góry i jasnozielona trawa na łąkach i pastwiskach. Widoki obłędne. Z przeciwka jedzie trójka rowerzystów - z USA i Anglii. Zatrzymujemy się i rozmawiamy parę minut, po czym ruszamy każdy w swoim kierunku. Droga przechodzi w ścieżkę i zaczyna się wznosić zakosami na zbocze góry. Podjazd jest jednak bardzo łagodny i nie nastręcza problemów. Parę razy mijam innych rowerzystów jadących z przeciwka. Mijam Cowboy Paradise - miejsce, w którym można zatrzymać się na nocleg lub posiłek. Jadę jednak dalej. Odkąd zrobiła się piękna, słoneczna pogoda jakoś nabrałem energii i pędzę przed siebie. Od Cowboy Paradise ścieżka zaczyna tracić wysokość i pędzę co sił przez las. Ponownie nocuję przy Kapitea Reservoir w pobliżu Kumary. Tym razem jednak dzięki lepszej pogodzie mam i lepsze widoki na góry.

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (5)

handsome 29 sierpnia 2018 10:46 Odpowiedz
Wielki szacun za taką podróż. Foto świetne :P :P :P
wintermute 10 września 2018 14:11 Odpowiedz
Rewelacja! To teraz czekamy na wyspę północną :-)
ibartek 19 stycznia 2019 16:39 Odpowiedz
@kefirm piszesz polnoc?
kefirm 19 stycznia 2019 16:49 Odpowiedz
aa, pisałem ale w którymś momencie coś mnie oderwało. Sprawdzę na czym stanąłem
lovenz 19 stycznia 2019 17:39 Odpowiedz
Fajna relacja i super fotki, przywołują wspomnienia z tamtego roku.