Niecały rok temu postanowiłem, że zdobędę Kilimandżaro. Dlaczego? Ot tak, po prostu! Podobno nie jest to zbyt wymagająca góra pod kątem technicznym - nie potrzeba linek, uprzęży, raków i innego sprzętu specjalistycznego. Pomyślałem sobie: "Kondycję mam, lubię chodzić, lubię biegać, dam radę". W ciągu następnych 3 miesięcy zebrałem ekipę. Skoro się powiedziało A, trzeba powiedzieć B. Tyle osób zaangażowanych, nie wypada już odwoływać... Machina ruszyła! Przyszedł czas na kompletowanie ekwipunku, którego mimo wszystko było sporo. Poza sprzętem trekkingowym, którego w moim wyposażeniu brakowało, gdyż to pierwsza tego typu wyprawa, pozostało dużo spraw medycznych do załatwienia - szczepienia, leki, apteczka, itp. Styczeń - loty zarezerwowane - tym bardziej nie ma już odwrotu. Od tego czasu dużo czytam na temat gór, wspinaczki, trekkingu i samego Kilimandżaro. Im więcej czytam, tym bardziej zaczynam żałować swojej decyzji. Początek łatwy, im wyżej, tym gorzej - ból głowy, mdłości, wymioty, brak apetytu... Ale to nie koniec - w skrajnych przypadkach - ostra choroba wysokościowa, obrzęk płuc, wreszcie obrzęk mózgu. Pięknie! A najgorsze z tego wszystkiego jest to, że nie będę miał na to zupełnie wpływu. Mogę poćwiczyć wytrzymałość i kondycję, ale nigdy nie będę w stanie przewidzieć, co się ze mną stanie w warunkach wysokogórskich, jeśli fizycznie się tam nie znajdę. Wniosek jeden - pierwsza próba, a zarazem próba generalna to już samo wejście na górę - tam w Tanzanii. Organizm albo to zaakceptuje, albo nie - szanse 50/50. Kto nie ryzykuje, ten nie ma!
Czas leci szybko... Tak szybko, że nie zdążyłem się zorientować, kiedy nadszedł dzień wylotu. Spotykamy się prawie całą ekipą na lotnisku w Berlinie, ostatnia osoba dołącza do nas w Amsterdamie. Stamtąd już wszyscy lecimy do Tanzanii i lądujemy na lotnisku o wdzięcznej nazwie Kilimandżaro (JRO).
Procedury lotniskowe na miejscu trwają sporo ponad godzinę. Jedno okienko - zapłata za wizę, drugie okienko - wbicie pieczątki do paszportu, trzecie okienko - pobranie odcisków palców. I ponad dwustu pasażerów do obsłużenia. Tragedia. Jak w końcu po 21:00 udaje nam się wydostać z lotniska - jedziemy bezpośrednio do naszego hotelu, gdzie mamy się zameldować i spotkać z naszymi przewodnikami, którzy sprawdzą nasz ekwipunek. Wybija 23:00 - trzeba iść spać, bo jutro o 8:00 pobudka i zaczynamy nasz trekking. Trasa, którą wybraliśmy to Machame Route, która łącznie z wejściem i zejściem ma długość około 100 km.
Rano ładujemy nasze wszystkie bagaże na wielkiego busa i razem z naszą ekipą przewodników i kucharzy jedziemy do bram parku narodowego, skąd rozpoczniemy nasz trekking.
W drodze po raz pierwszy naszym oczom ukazuje się Kilimandżaro, na widok którego każdy zrozumiał, na co się porwał. Wśród niektórych zaczynają pojawiać się pierwsze wątpliwości, czy damy radę. Ten majestatyczny widok na tę potężną górę spowodował, że co najmniej połowa z nas nabrała trochę pokory.
Po wielu formalnościach zaczynamy naszą wyprawę na Kilimandżaro. Początek to Machame Gate na wysokości 1,800 m n.p.m.
Maszerujemy przez las deszczowy w cieniu wysokich drzew z odgłosami ptaków i małp.
Dystans do przejścia na dziś to około 10 km. Po około 5 godzinach dochodzimy do Machame Camp na wysokości 2,835 m n.p.m. Po drodze napotykamy na wiele różnorodnych roślin, w tym jeden gatunek kwiata, który jest unikatowy na Kilimandżaro - Elephant Flower.
Drugi dzień rozpoczynamy z Machame Camp i ruszamy do Shira Cave Camp na wysokości 3,750 m n.p.m. Roślinność zaczyna ubożeć i na horyzoncie pojawiają się gatunki występujące już wyłącznie na takich wysokościach na Kilimandżaro - Senecio Kilimanjari oraz Lobelia Deckenii. Trekking trwa około 6 godzin, a przebyty dystans to około 6 km.
Dzień trzeci to dzień aklimatyzacyjny. Trekking zaczynamy 6-kilometrowym spacerem po równinach, po czym po 5 godzinach rozpoczynamy wejście na wysokość 4,600 m n.p.m. do Lava Tower Camp. Stąd z kolei schodzimy na wysokość 3,900 m n.p.m. do Baranco Camp. Całość trwa około 10 godzin. Podczas trekkingu mamy dużo czasu, aby porozmawiać z naszymi przewodnikami. W nawale pytań staram się przemycić jedno najważniejsze pytanie: "Czy jest jakiś konkretny sposób, aby zdobyć Kilimandżaro?". Zasady, jakimi trzeba się kierować to: 1) Z swahili "pole, pole", czyli "powoli, powoli". Góra wymaga czasu, żeby na nią wejść. Im szybciej, tym gorzej. Musi być odpowiednia ilość czasu na aklimatyzację. Z tym się nie wygra. Organizm albo to ogarnie, albo nie - taka mała loteria. Niemniej, im wolniej idziemy, tym większe prawdopodobieństwo, że wejdziemy. 2) Pij dużo wody - dzienna przewidywana dawka wody podczas trekkingu to 3 litry. Pij, ile wlezie, dopóki nie wypijesz wszystkiego. Oczywiście wiąże się to z bardzo częstym odchodzeniem na bok za potrzebą. Ale taka jest zasada "drink and pee a lot". Służy to lepszej aklimatyzacji i zapobieganiu występowania choroby wysokościowej. 3) Do dwóch powyższych zasad dodatkowo słuchaj, co mówi przewodnik - idź za nim, a nie przed nim, utrzymuj równe tempo, reguluj oddech, a jak zabraknie sił, posil się batonikiem.
Dzień czwarty jest krótki pod względem trekkingu, gdyż trwa tylko 5 godzin, acz jest to jeden z najtrudniejszych, gdyż wymaga trochę zdolności wspinaczkowych. Kilkukrotnie trzeba się pomęczyć, żeby wejść wyżej. Docieramy do Baranco Wall na wysokości 4,350 m n.p.m., po czym znowu schodzimy na wysokość 3,995 m n.p.m. do Karanga Camp. Po dotarciu na miejsce mamy wreszcie czas na dłuższy relaks na pełnym słońcu.
Dzień piąty podzielony jest na 2 części - pierwsza poranna i druga późnowieczorna. W pierwszej części rozpoczynamy trekking na wysokość 4,673 m n.p.m. do Barafu Camp - miejsca, z którego będziemy wchodzić już na sam szczyt. Przechodzimy przez skalną pustynię i docieramy po 5 godzinach do obozu, w którym odpoczywamy przed drugą częścią. Odpoczywamy do godziny 22:00, po czym szykujemy się do nocnego ataku szczytowego.
Tanzania, ze względu na swoje okołorównikowe położenie, ma to do siebie, że przez cały rok dzień jest tak samo długi i trwa +/- 12 godzin. Słońce wschodzi około 6:30 i zachodzi około 18:30. Oznacza to, że o godzinie 19:00 robi się już ciemno, a co za tym idzie - temperatura gwałtownie spada. W takich warunkach, jedyne, co można było zrobić, to tylko iść spać :D Już nie pamiętam, kiedy chodziłem spać o 20:00. Ale tutaj wyjścia nie było. Zresztą pobudka już o 7:00 następnego dnia, więc może nawet lepiej. Czasami, kiedy trzeba było wyjść za potrzebą w środku nocy, ku zdziwieniu okazywało się, że nie jest to godzina 2:00 albo 3:00, tylko dopiero 23:00. To były długie noce!
Atak szczytowy zaczynamy przed północą z dwóch powodów: 1) kwestia techniczna - musimy zdążyć wejść, aby móc zejść do kolejnego obozu zanim się ściemni, 2) kwestia psychologiczna - w związku z tym, że nieustanny marsz w górę ma trwać 7 godzin, nie byłoby sprzyjające, gdyby każdy ciągle spoglądał na szczyt zbliżający się bardzo powoli (wielu ludzi mogłoby zrezygnować z tego powodu). Maszerujemy w sznureczku - jeden za drugim, z czołówkami na głowach. Każdy drepcze małymi krokami. Przypomina to trochę mantrę. Każdy liczy sobie w myślach: "raz-dwa, raz-dwa" patrząc na nogi osoby idącej z przodu - byle do szczytu. Przewodnicy starają się zagrzać ducha walki, wykrzykując od czasu do czasu: "One dream, one team! Non-stop, up to the top!". Przez pierwszych parę godzin większość stara się żwawo odpowiadać. Jednak później jedyny odzew, jaki słychać, to odzew drugiego przewodnika. Każdy ma wrażenie, że oni się wcale nie męczą. I chyba tak faktycznie jest. Zresztą, co się dziwić... Wchodzą na tę górę średnio 2 razy w miesiącu. Gdyby mogli, wbiegliby na nią, bijąc przy tym niejeden rekord Guinessa. Wybija godzina 3:00 - zaczynają się strome podejścia - niestety już teraz wyłącznie strome. Piach usuwa się spod butów. Czasami ma się wrażenie, że po każdym kroku w przód robi się 2 w tył. Nie ma czasu na przystanki - z powodu wiatru, który w połączeniu z temperaturą -5*C sprowadza temperaturę do poziomu co najmniej -10*C, groziłoby to hipotermią. Każdy wyczekuje wschodu słońca, co oznaczałoby, że szczyt niedaleko. A tutaj cholera jak na złość ciągle ciemno. Aż się nie chce spoglądać w górę. Powietrze jest tutaj tak rozrzedzone, że ilość powietrza stanowi tutaj niecałe 50% powietrza, jakie mamy w Polsce. Każdy oddech sprawia trudność. Teraz potrzeba dwóch albo trzech oddechów, aby dostarczyć do płuc wystarczającą ilość tlenu, a dodatkowo mroźny wiatr tego nie ułatwia. Tuż przed 6:00 docieramy do Stella Point - punktu tuż pod szczytem, znajdującym się na wysokości 5,756 m n.p.m. Już na tę chwilę to wielkie osiągnięcie. Jest jeszcze ciemno. Jeszcze nigdy nie byłem tak zmęczony. A do szczytu zostało jeszcze około godziny marszu. Na szczęście już po łagodniejszej powierzchni. Po jakimś czasie na horyzoncie pojawia się słońce. W końcu widać ostatni znak oznaczający szczyt. I made it! :) Małgorzata Foremniak weszła, a ja nie wejdę?! To była próba silnej woli!
Przez cały czas trekkingu nasi przewodnicy codziennie sprawdzali nasz puls oraz poziomu tlenu we krwi. Dodatkowo przeprowadzali wywiad medyczny co do bólu głowy, apetytu, biegunki, trudności z oddychaniem itp. W warunkach górskich na takich wysokościach poziom saturacji powyżej 60% jest akceptowalny, acz wiele agencji chcąc się zabezpieczyć przed nieoczekiwanymi efektami, wyznacza taki poziom na 75%. Osobiście nie miałem z tym problemu, bo saturacja w ciągu całego trekkingu utrzymywała się na poziomie 90% lub wyżej. Dzięki Bogu nie doświadczyłem też żadnych innych problemów. Generalnie zaleca się łykać codziennie Diuramid, co pozwala uchronić się przed nudnościami i bólami głowy spowodowanymi m.in. niskim ciśnieniem, które wynosi tutaj około 500 hPa. Puls na tej wysokości może nawet przekraczać 100 uderzeń na minutę, co w takich warunkach jest rzeczą normalną. Im wyżej, tym krew staje się gęstsza, a serce musi szybciej pracować, żeby ją przepompować. Zadziwiające, jak ludzki organizm reaguje na takich wysokościach.
Śniadania w czasie trekkingu były lekko monotonne, acz pożywne. Na początek papka z prosa afrykańskiego, później omlet, naleśniki, tosty, parówki i świeże owoce (arbuz, ananas, melon, papaja). Do picia kawa, herbata, mleko, czekolada, imbir. Obiady bardziej zróżnicowane - raz ryż, raz frytki, raz makaron. Zawsze z warzywami. Czasami kurczak. Do tego zupa z cukinii.
Na toalety nie można było narzekać... Widoki nieziemskie ;-)
Dzień po zejściu ze szczytu w Mweka Camp na wysokości 3,100 m n.p.m. Jaka ulga, ile powietrza - można swobodnie oddychać! Wszyscy szczęśliwi - my, że się udało, porterzy, że za chwilę dostaną napiwki.
Po zejściu do bram parku, zostaliśmy nagrodzeni Certyfikatami oraz piwkiem Kilimandżaro.
Nasza trasa - Machame Route, zwana też Whiskey Route. Koszulka specjalnie na tę cześć ;] Dlaczego Whiskey? Pijąc whiskey, przechylamy mocno butelkę i odstawiamy, tak właśnie wygląda ta trasa: ostre podejście i chwila odpoczynku, i tak aż do szczytu. Konkurencyjna trasa - Marangu Route czyli Coca-Cola Route - łatwiejsza, łagodniejsza - przypominająca picie colę z butelki - łagodnie i stopniowo.
Podsumowując, na początku było miło - "hakuna matata" jak to mówili przewodnicy (czyli "no problem"). Ale dla nich każde jedno wejście na szczyt to "hakuna matata", więc starałem się od początku nie brać do siebie ich słów. O dziwo, wysokość nie działała na mnie wyjątkowo źle. Fakt - każda czynność sprawiała więcej trudności - oddychało się gorzej, a zwykłe przewrócenie się z boku na bok w namiocie tak męczyło, że zadyszka nie pozwalała zasnąć przez najbliższe kilkanaście minut. Niemniej, ogólnie nie czułem się najgorzej - ból głowy na szczęście nie doskwierał, apetyt dopisywał cały czas. Na wysokości ponad 4,600 m n.p.m. pomyślałem sobie - jest za dobrze, coś mi tu nie pasuje. Ja, osoba, która góry widziała tylko w telewizji/Internecie, a na takiej wysokości śmiga, musi w końcu trafić na zły moment. No i w ostatnią noc - noc ataku szczytowego, pojawiła się wątpliwość - czy dam radę? No nic - raz się żyje. Wchodzimy ponad 1,200 m w pionie przez 7 godzin w całkowitej ciemności i ujemnej temperaturze z przeszywającym wiatrem. Marsz non-stop z pojedynczymi przerwami na batonika albo łyk zimnej wody (która po pewnym czasie zamarza, więc i tak nie ma już co pić). Jest tak stromo, że aby nie osunąć się w dół, idziemy metodą na zyg-zag, robiąc dodatkowe metry i męcząc się jeszcze bardziej. Sapię jak parowóz - zakrywając twarz szalikiem, który chociaż trochę ociepla wdychane ostre powietrze. Niemniej, nobla dla moich płuc za świetną pracę przez tę noc. Idę, jak zahipnotyzowany, mając w głowie tylko jedną myśl - dojść na szczyt. Doszedłem już tak daleko, że wycofać się w tej chwili, byłoby nie w moim stylu. Czasami, kiedy się zatrzymujemy na parę chwil, czuję, że kręci mi się w głowie. Lepiej idźmy, wtedy przynajmniej utrzymuję równowagę. I tak po 6 godzinach dochodzimy do pierwszego check pointu - czyli Stella Point, oznaczającego, że zdobyliśmy tę górę. Jednak wisienką na torcie jest Uhuru Peak - najwyższy punkt masywu Kilimandżaro, skąd wyżej już nie można wejść. Siódma godzina to już pikuś w porównaniu do ostatnich sześciu. Ostatni odcinek jest już bardziej płaski, acz wiatr mrozi niemiłosiernie. Nie ma czasu na podziwianie widoków, które są naprawdę urzekające. "Odhaczamy się" przy znaku wyznaczającym najwyższy punkt Afryki, po czym zaczynamy schodzić przez kolejne 3 godziny do naszego obozu, z którego wyruszaliśmy. Wyszło słońce, co oznacza, że jest już trochę cieplej, ale perspektywa schodzenia po śliskim piachu przez kilka godzin nie napawa optymizmem. Dla mnie jednak to już czysta przyjemność - teraz mogę wszystko! Byle w dół, byle do obozu, byle do hotelu, byle pod prysznic! Wyprawa ta była szkołą życia, szkołą przetrwania i szkołą pokory wobec gór. Czasami ma się wrażenie, że to góra wybiera sobie, kto na nią wejdzie, a kto nie. Niejeden osiłek przygotowujący się do wejścia bardzo długo, odpuszcza w połowie męczony chorobą wysokościową, podczas gdy na szczyt wchodzą 12-latkowie, 67-latkowie, czy też osoby bez żadnego doświadczenia wysokogórskiego (czyt. ja). Tym większy szacunek dla tragarzy wnoszących nasze bagaże - każdy z nich, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu - niemal wbiegał z dwudziestokilogramowym ciężarem na swoich barkach (czy też na głowie). Ich wynagrodzenie nie jest jednak adekwatne do tego, co robią - cóż... Afryka. Tam panują inne warunki. Mam wrażenie, że jedyne pieniądze, które dostają, to nasze napiwki, które są wprawdzie uznaniowe, ale jak się widzi, jaką ciężką mają pracę, każdy sam wyskakuje z kilku dolców, żeby ich wspomóc. Zresztą oni na to zasługują. Podsumowując, przygoda życia! Polecam wszystkim, nawet mniej wysportowanym - niech to będzie nie tyle test sprawnościowy, co sprawdzian silnej woli.
W ramach relaksu po tygodniu harówki, postanowiliśmy z kilkoma osobami z ekipy wybrać się na safari i odwiedzić wioskę Masajów.
Jak na wioskę Masajów, trochę dawało komercją. Kierowca na safari (btw. podobny do Snoop Dogga) zawiózł nas do wioski, gdzie najpierw musiał nas oficjalnie zapowiedzieć. Dopiero po paru minutach wyszła do nas grupa przewodników z masajskiej wioski, żeby (oczywiście za "symboliczną" opłatą) nas powitać i oprowadzić. Cały czar realizmu prysł w jednej chwili.
Przynajmniej widoki były w miarę zadowalające. Wioska na pierwszy rzut oka faktycznie przypominała te sprzed kilkuset lat, ale...
... weszliśmy do jednej z chatek. Pani siedziała po ciemku w zakopconym pomieszczeniu, w którym od czasu do czasu mrugała jakaś halogenówka (to oni świeczek nie używają?). Już miałem zacząć jej współczuć, kiedy to ni stąd, ni zowąd wyjęła komórkę spod płachty i zaczęła się bawić. Zacząłem się naprawdę zastanawiać, czy obecni Masajowi naprawdę żyją w takiej biedzie i tak marnych warunkach? W tej chwili nie zdziwiłoby mnie, gdyby się okazało, że tuż po naszym wyjeździe każdy z nich zrzuciłby z siebie płachtę, wyjął komórkę/tableta po czym włączył telewizor i zaczął oglądać filmy na HBO.
Rozpalanie ognia - pół wioski zleciało się, żeby pokazać nam, jak to się robi. Udało się po 20 minutach za trzecim podejściem. Wódz zapytany o to, jak często rozpalają ogień, stanowczo stwierdził, że 2 razy dziennie - na śniadanie i na kolację (podobno obiadów nie jedzą). Taaa - jak na załączonym obrazku widać, jakoś nie chce mi się wierzyć. Swoim skromnym zdaniem uważam, że w którejś z tych chatek, do których nas nie wpuścili, mieli zapasy zapałek albo zapalniczek, których pewnie używają na porządku dziennym. Zresztą sam wódz do biednych nie należał, bo na wychudzonej ręce odblaskiwał błyszczący zegarek, który bynajmniej do najtańszych nie należał...
Dzieci - najszczersze ze wszystkich. Nie chciały za nic pieniędzy, tylko cieszyły się na widok każdego turysty. Wystarczyło przykucnąć, a zbiegały się całymi grupami. A na koniec nie chciały nas wypuścić.
Lokalne targowisko - mnóstwo miłych lokalsów uśmiechających się do nas, machających i pozujących do zdjęć. A na ulicach aukcje. Pan sprzedaje dywanik, a tłum wkoło licytuje. Fajna metoda na sprzedaż.
Kolejnego dnia wybraliśmy się na safari. Jazda dżipem przez pustkowia sawanny - bezcenne. Do tego w tle leci reagge lub hip-hop w swahili. Nie do opisania!
Nie mogło oczywiście zabraknąć typowych mieszkańców tamtejszych parków narodowych.
A na zakończenie, przed powrotem do Polski, nie można było nie spróbować lokalnych trunków. Od czasu zejścia z Kilimandżaro, najczęściej próbowany przez nas napój to piwo. Do najpopularniejszych piw w Tanzanii należą: Kilimandżaro, Safari i Serengeti. Safari najmocniejsze, Serengeti oryginalne w smaku, Kilimandżaro takie sobie ;-]
Następnego dnia przyszedł czas na powrót. Z jednej strony żal, że to już koniec, z drugiej strony ulga, że wreszcie będzie można się porządnie wykąpać i wyprać 2 plecaki pełne brudnych rzeczy. Jedno wiem na pewno - to była przygoda życia! :-)
A teraz, jak wyglądała kwestia kosztów:
1. Loty TXL-AMS-JRO-AMS-TXL - ok. 3000 zł (niełatwo o jakieś promocje) Istnieje opcja trochę tańszego lotu do Nairobi. Jednak wówczas niższy koszt lotu "rekompensuje" koszt dojazdu z Nairobi do Arushy/Moshi oraz koszt wizy kenijskiej). Nie wiem, czy warto.
2. Wiza tanzańska - $50 (podobno niedługo ma wzrosnąć do $100, ale póki co to jeszcze nic potwierdzonego).
3. Trekking na Kili + 2 noce zakwaterowania w 4* hotelu (przed wejściem i po zejściu) - $1200 za osobę (w cenie przewodnicy, kucharze, tragarze, pomoc medyczna i akcja ratunkowa w razie konieczności wcześniejszego zejścia z powodu ostrej choroby wysokościowej) - cena ta jest już ceną wynegocjowaną (zeszliśmy z $1575 za osobę) - u innych agencji cena może być niższa/wyższa - my stawialiśmy na agencję wiarygodną z dobrą reputacją, stąd cena może wydawać się wysoka. Oczywiście istnieją lokalne agencje, u których można znaleźć taki trekking za $900 za osobę, ale nie zawsze może być to dobry wybór z kilku powodów: - agencja wówczas wyznacza termin trekkingu, do którego trzeba się dostosować lub po umówionym terminie zmienia go z różnych powodów (nie znaleźli określonej liczby osób chętnych do wejścia, nie mają na daną chwilę wystarczającej liczby tragarzy, itp.) - lokalne agencje nie działają raczej online, co oznacza, że załatwianie można zaczynać dopiero na miejscu, czyli tracimy czas; jeśli mamy ustalone loty tam i z powrotem, czasami nie możemy sobie po prostu siedzieć i czekać, tym bardziej, jak chcemy zrobić coś jeszcze (safari, Zanzibar, itp.) - nigdy nie wiadomo, jak to wygląda z jakością usług danej agencji, gdyż raczej nie można tego z nikim potwierdzić
4. Koszty związane z przygotowaniem do wyprawy i zakupem ekwipunku (szczepienia- żółta gorączka, zaleca się również dur brzuszny i tężec, dla chętnych WZWA; plecaki, kurtka, bielizna termiczna, śpiwór, karimata, kijki, czołówka, czapka zimowa, kilka polarów, spodnie trekkingowe, buty trekkingowe, apteczka z niezbędnym wyposażeniem, lekarstwa- Diuramid, Malarone, leki na biegunkę, środki nawadniające, środki przeciwbólowe; i wiele innych) - listę niezbędnego ekwipunku można znaleźć łatwo w Internecie wpisując "Kilimanjaro trekking equipment". Tutaj trzeba śmiało od 1000zł wzwyż liczyć (same szczepienia ponad 500zł, lekarstwa jakieś 400zł + wszystkie pozostałe rzeczy w zależności, ile z nich już ktoś ma - same buty trekkingowe to już spory wydatek). No i ubezpieczenie, które uwzględniałoby wspinaczkę wysokogórską - od 200 zł).
5. Jako dodatkowy koszt trzeba liczyć napiwki dla tragarzy i przewodników, które pomimo swojej uznaniowości traktowane są w Tanzanii, jako pewien obowiązek (wychodzi ok. $100 za osobę).
Zatem całościowo wyjdzie +/- 10k. I to bez dodatkowych rzeczy, takich jak safari czy Zanzibar.
Dzięki wszystkim za miłe słowa. Elbrus może za jakiś czas - zobaczymy. Nie należę do górołazów (jak zresztą wspomniałem w relacji), więc i nie ciągnie mnie do zdobywania kolejnych szczytów. Aczkolwiek nie wiadomo, co czas przyniesie. Póki co myślę nad kolejną wyprawą, którą z chęcią opublikuję zaraz po powrocie :-) Mam już kilka takowych za sobą, ale nie zebrałem się jeszcze, żeby je tutaj spisać. Pozdrawiam!
rudiman85Dzięki wszystkim za miłe słowa. Elbrus może za jakiś czas - zobaczymy. Nie należę do górołazów (jak zresztą wspomniałem w relacji), więc i nie ciągnie mnie do zdobywania kolejnych szczytów. Aczkolwiek nie wiadomo, co czas przyniesie. Póki co myślę nad kolejną wyprawą, którą z chęcią opublikuję zaraz po powrocie :-) Mam już kilka takowych za sobą, ale nie zebrałem się jeszcze, żeby je tutaj spisać. Pozdrawiam!
a czy mógłbyś proszę podać namiary na biuro z którym wchodziłeś na szczyt? Szukam czegoś sprawdzonego i polecanego, ale nadal w sensownej cenie :)
Czas leci szybko... Tak szybko, że nie zdążyłem się zorientować, kiedy nadszedł dzień wylotu. Spotykamy się prawie całą ekipą na lotnisku w Berlinie, ostatnia osoba dołącza do nas w Amsterdamie. Stamtąd już wszyscy lecimy do Tanzanii i lądujemy na lotnisku o wdzięcznej nazwie Kilimandżaro (JRO).
Procedury lotniskowe na miejscu trwają sporo ponad godzinę. Jedno okienko - zapłata za wizę, drugie okienko - wbicie pieczątki do paszportu, trzecie okienko - pobranie odcisków palców. I ponad dwustu pasażerów do obsłużenia. Tragedia. Jak w końcu po 21:00 udaje nam się wydostać z lotniska - jedziemy bezpośrednio do naszego hotelu, gdzie mamy się zameldować i spotkać z naszymi przewodnikami, którzy sprawdzą nasz ekwipunek. Wybija 23:00 - trzeba iść spać, bo jutro o 8:00 pobudka i zaczynamy nasz trekking. Trasa, którą wybraliśmy to Machame Route, która łącznie z wejściem i zejściem ma długość około 100 km.
Rano ładujemy nasze wszystkie bagaże na wielkiego busa i razem z naszą ekipą przewodników i kucharzy jedziemy do bram parku narodowego, skąd rozpoczniemy nasz trekking.
W drodze po raz pierwszy naszym oczom ukazuje się Kilimandżaro, na widok którego każdy zrozumiał, na co się porwał. Wśród niektórych zaczynają pojawiać się pierwsze wątpliwości, czy damy radę. Ten majestatyczny widok na tę potężną górę spowodował, że co najmniej połowa z nas nabrała trochę pokory.
Po wielu formalnościach zaczynamy naszą wyprawę na Kilimandżaro. Początek to Machame Gate na wysokości 1,800 m n.p.m.
Maszerujemy przez las deszczowy w cieniu wysokich drzew z odgłosami ptaków i małp.
Dystans do przejścia na dziś to około 10 km. Po około 5 godzinach dochodzimy do Machame Camp na wysokości 2,835 m n.p.m. Po drodze napotykamy na wiele różnorodnych roślin, w tym jeden gatunek kwiata, który jest unikatowy na Kilimandżaro - Elephant Flower.
Drugi dzień rozpoczynamy z Machame Camp i ruszamy do Shira Cave Camp na wysokości 3,750 m n.p.m. Roślinność zaczyna ubożeć i na horyzoncie pojawiają się gatunki występujące już wyłącznie na takich wysokościach na Kilimandżaro - Senecio Kilimanjari oraz Lobelia Deckenii. Trekking trwa około 6 godzin, a przebyty dystans to około 6 km.
Dzień trzeci to dzień aklimatyzacyjny. Trekking zaczynamy 6-kilometrowym spacerem po równinach, po czym po 5 godzinach rozpoczynamy wejście na wysokość 4,600 m n.p.m. do Lava Tower Camp. Stąd z kolei schodzimy na wysokość 3,900 m n.p.m. do Baranco Camp. Całość trwa około 10 godzin. Podczas trekkingu mamy dużo czasu, aby porozmawiać z naszymi przewodnikami. W nawale pytań staram się przemycić jedno najważniejsze pytanie: "Czy jest jakiś konkretny sposób, aby zdobyć Kilimandżaro?". Zasady, jakimi trzeba się kierować to:
1) Z swahili "pole, pole", czyli "powoli, powoli". Góra wymaga czasu, żeby na nią wejść. Im szybciej, tym gorzej. Musi być odpowiednia ilość czasu na aklimatyzację. Z tym się nie wygra. Organizm albo to ogarnie, albo nie - taka mała loteria. Niemniej, im wolniej idziemy, tym większe prawdopodobieństwo, że wejdziemy.
2) Pij dużo wody - dzienna przewidywana dawka wody podczas trekkingu to 3 litry. Pij, ile wlezie, dopóki nie wypijesz wszystkiego. Oczywiście wiąże się to z bardzo częstym odchodzeniem na bok za potrzebą. Ale taka jest zasada "drink and pee a lot". Służy to lepszej aklimatyzacji i zapobieganiu występowania choroby wysokościowej.
3) Do dwóch powyższych zasad dodatkowo słuchaj, co mówi przewodnik - idź za nim, a nie przed nim, utrzymuj równe tempo, reguluj oddech, a jak zabraknie sił, posil się batonikiem.
Dzień czwarty jest krótki pod względem trekkingu, gdyż trwa tylko 5 godzin, acz jest to jeden z najtrudniejszych, gdyż wymaga trochę zdolności wspinaczkowych. Kilkukrotnie trzeba się pomęczyć, żeby wejść wyżej. Docieramy do Baranco Wall na wysokości 4,350 m n.p.m., po czym znowu schodzimy na wysokość 3,995 m n.p.m. do Karanga Camp. Po dotarciu na miejsce mamy wreszcie czas na dłuższy relaks na pełnym słońcu.
Dzień piąty podzielony jest na 2 części - pierwsza poranna i druga późnowieczorna. W pierwszej części rozpoczynamy trekking na wysokość 4,673 m n.p.m. do Barafu Camp - miejsca, z którego będziemy wchodzić już na sam szczyt. Przechodzimy przez skalną pustynię i docieramy po 5 godzinach do obozu, w którym odpoczywamy przed drugą częścią. Odpoczywamy do godziny 22:00, po czym szykujemy się do nocnego ataku szczytowego.
Tanzania, ze względu na swoje okołorównikowe położenie, ma to do siebie, że przez cały rok dzień jest tak samo długi i trwa +/- 12 godzin. Słońce wschodzi około 6:30 i zachodzi około 18:30. Oznacza to, że o godzinie 19:00 robi się już ciemno, a co za tym idzie - temperatura gwałtownie spada. W takich warunkach, jedyne, co można było zrobić, to tylko iść spać :D Już nie pamiętam, kiedy chodziłem spać o 20:00. Ale tutaj wyjścia nie było. Zresztą pobudka już o 7:00 następnego dnia, więc może nawet lepiej. Czasami, kiedy trzeba było wyjść za potrzebą w środku nocy, ku zdziwieniu okazywało się, że nie jest to godzina 2:00 albo 3:00, tylko dopiero 23:00. To były długie noce!
Atak szczytowy zaczynamy przed północą z dwóch powodów: 1) kwestia techniczna - musimy zdążyć wejść, aby móc zejść do kolejnego obozu zanim się ściemni, 2) kwestia psychologiczna - w związku z tym, że nieustanny marsz w górę ma trwać 7 godzin, nie byłoby sprzyjające, gdyby każdy ciągle spoglądał na szczyt zbliżający się bardzo powoli (wielu ludzi mogłoby zrezygnować z tego powodu). Maszerujemy w sznureczku - jeden za drugim, z czołówkami na głowach. Każdy drepcze małymi krokami. Przypomina to trochę mantrę. Każdy liczy sobie w myślach: "raz-dwa, raz-dwa" patrząc na nogi osoby idącej z przodu - byle do szczytu. Przewodnicy starają się zagrzać ducha walki, wykrzykując od czasu do czasu: "One dream, one team! Non-stop, up to the top!". Przez pierwszych parę godzin większość stara się żwawo odpowiadać. Jednak później jedyny odzew, jaki słychać, to odzew drugiego przewodnika. Każdy ma wrażenie, że oni się wcale nie męczą. I chyba tak faktycznie jest. Zresztą, co się dziwić... Wchodzą na tę górę średnio 2 razy w miesiącu. Gdyby mogli, wbiegliby na nią, bijąc przy tym niejeden rekord Guinessa. Wybija godzina 3:00 - zaczynają się strome podejścia - niestety już teraz wyłącznie strome. Piach usuwa się spod butów. Czasami ma się wrażenie, że po każdym kroku w przód robi się 2 w tył. Nie ma czasu na przystanki - z powodu wiatru, który w połączeniu z temperaturą -5*C sprowadza temperaturę do poziomu co najmniej -10*C, groziłoby to hipotermią. Każdy wyczekuje wschodu słońca, co oznaczałoby, że szczyt niedaleko. A tutaj cholera jak na złość ciągle ciemno. Aż się nie chce spoglądać w górę. Powietrze jest tutaj tak rozrzedzone, że ilość powietrza stanowi tutaj niecałe 50% powietrza, jakie mamy w Polsce. Każdy oddech sprawia trudność. Teraz potrzeba dwóch albo trzech oddechów, aby dostarczyć do płuc wystarczającą ilość tlenu, a dodatkowo mroźny wiatr tego nie ułatwia. Tuż przed 6:00 docieramy do Stella Point - punktu tuż pod szczytem, znajdującym się na wysokości 5,756 m n.p.m. Już na tę chwilę to wielkie osiągnięcie. Jest jeszcze ciemno. Jeszcze nigdy nie byłem tak zmęczony. A do szczytu zostało jeszcze około godziny marszu. Na szczęście już po łagodniejszej powierzchni. Po jakimś czasie na horyzoncie pojawia się słońce. W końcu widać ostatni znak oznaczający szczyt. I made it! :) Małgorzata Foremniak weszła, a ja nie wejdę?! To była próba silnej woli!
Przez cały czas trekkingu nasi przewodnicy codziennie sprawdzali nasz puls oraz poziomu tlenu we krwi. Dodatkowo przeprowadzali wywiad medyczny co do bólu głowy, apetytu, biegunki, trudności z oddychaniem itp. W warunkach górskich na takich wysokościach poziom saturacji powyżej 60% jest akceptowalny, acz wiele agencji chcąc się zabezpieczyć przed nieoczekiwanymi efektami, wyznacza taki poziom na 75%. Osobiście nie miałem z tym problemu, bo saturacja w ciągu całego trekkingu utrzymywała się na poziomie 90% lub wyżej. Dzięki Bogu nie doświadczyłem też żadnych innych problemów. Generalnie zaleca się łykać codziennie Diuramid, co pozwala uchronić się przed nudnościami i bólami głowy spowodowanymi m.in. niskim ciśnieniem, które wynosi tutaj około 500 hPa. Puls na tej wysokości może nawet przekraczać 100 uderzeń na minutę, co w takich warunkach jest rzeczą normalną. Im wyżej, tym krew staje się gęstsza, a serce musi szybciej pracować, żeby ją przepompować. Zadziwiające, jak ludzki organizm reaguje na takich wysokościach.
Śniadania w czasie trekkingu były lekko monotonne, acz pożywne. Na początek papka z prosa afrykańskiego, później omlet, naleśniki, tosty, parówki i świeże owoce (arbuz, ananas, melon, papaja). Do picia kawa, herbata, mleko, czekolada, imbir. Obiady bardziej zróżnicowane - raz ryż, raz frytki, raz makaron. Zawsze z warzywami. Czasami kurczak. Do tego zupa z cukinii.
Na toalety nie można było narzekać... Widoki nieziemskie ;-)
Dzień po zejściu ze szczytu w Mweka Camp na wysokości 3,100 m n.p.m. Jaka ulga, ile powietrza - można swobodnie oddychać! Wszyscy szczęśliwi - my, że się udało, porterzy, że za chwilę dostaną napiwki.
Po zejściu do bram parku, zostaliśmy nagrodzeni Certyfikatami oraz piwkiem Kilimandżaro.
Nasza trasa - Machame Route, zwana też Whiskey Route. Koszulka specjalnie na tę cześć ;]
Dlaczego Whiskey? Pijąc whiskey, przechylamy mocno butelkę i odstawiamy, tak właśnie wygląda ta trasa: ostre podejście i chwila odpoczynku, i tak aż do szczytu.
Konkurencyjna trasa - Marangu Route czyli Coca-Cola Route - łatwiejsza, łagodniejsza - przypominająca picie colę z butelki - łagodnie i stopniowo.
Podsumowując, na początku było miło - "hakuna matata" jak to mówili przewodnicy (czyli "no problem"). Ale dla nich każde jedno wejście na szczyt to "hakuna matata", więc starałem się od początku nie brać do siebie ich słów. O dziwo, wysokość nie działała na mnie wyjątkowo źle. Fakt - każda czynność sprawiała więcej trudności - oddychało się gorzej, a zwykłe przewrócenie się z boku na bok w namiocie tak męczyło, że zadyszka nie pozwalała zasnąć przez najbliższe kilkanaście minut. Niemniej, ogólnie nie czułem się najgorzej - ból głowy na szczęście nie doskwierał, apetyt dopisywał cały czas. Na wysokości ponad 4,600 m n.p.m. pomyślałem sobie - jest za dobrze, coś mi tu nie pasuje. Ja, osoba, która góry widziała tylko w telewizji/Internecie, a na takiej wysokości śmiga, musi w końcu trafić na zły moment. No i w ostatnią noc - noc ataku szczytowego, pojawiła się wątpliwość - czy dam radę? No nic - raz się żyje. Wchodzimy ponad 1,200 m w pionie przez 7 godzin w całkowitej ciemności i ujemnej temperaturze z przeszywającym wiatrem. Marsz non-stop z pojedynczymi przerwami na batonika albo łyk zimnej wody (która po pewnym czasie zamarza, więc i tak nie ma już co pić). Jest tak stromo, że aby nie osunąć się w dół, idziemy metodą na zyg-zag, robiąc dodatkowe metry i męcząc się jeszcze bardziej. Sapię jak parowóz - zakrywając twarz szalikiem, który chociaż trochę ociepla wdychane ostre powietrze. Niemniej, nobla dla moich płuc za świetną pracę przez tę noc. Idę, jak zahipnotyzowany, mając w głowie tylko jedną myśl - dojść na szczyt. Doszedłem już tak daleko, że wycofać się w tej chwili, byłoby nie w moim stylu. Czasami, kiedy się zatrzymujemy na parę chwil, czuję, że kręci mi się w głowie. Lepiej idźmy, wtedy przynajmniej utrzymuję równowagę. I tak po 6 godzinach dochodzimy do pierwszego check pointu - czyli Stella Point, oznaczającego, że zdobyliśmy tę górę. Jednak wisienką na torcie jest Uhuru Peak - najwyższy punkt masywu Kilimandżaro, skąd wyżej już nie można wejść. Siódma godzina to już pikuś w porównaniu do ostatnich sześciu. Ostatni odcinek jest już bardziej płaski, acz wiatr mrozi niemiłosiernie. Nie ma czasu na podziwianie widoków, które są naprawdę urzekające. "Odhaczamy się" przy znaku wyznaczającym najwyższy punkt Afryki, po czym zaczynamy schodzić przez kolejne 3 godziny do naszego obozu, z którego wyruszaliśmy. Wyszło słońce, co oznacza, że jest już trochę cieplej, ale perspektywa schodzenia po śliskim piachu przez kilka godzin nie napawa optymizmem. Dla mnie jednak to już czysta przyjemność - teraz mogę wszystko! Byle w dół, byle do obozu, byle do hotelu, byle pod prysznic! Wyprawa ta była szkołą życia, szkołą przetrwania i szkołą pokory wobec gór. Czasami ma się wrażenie, że to góra wybiera sobie, kto na nią wejdzie, a kto nie. Niejeden osiłek przygotowujący się do wejścia bardzo długo, odpuszcza w połowie męczony chorobą wysokościową, podczas gdy na szczyt wchodzą 12-latkowie, 67-latkowie, czy też osoby bez żadnego doświadczenia wysokogórskiego (czyt. ja). Tym większy szacunek dla tragarzy wnoszących nasze bagaże - każdy z nich, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu - niemal wbiegał z dwudziestokilogramowym ciężarem na swoich barkach (czy też na głowie). Ich wynagrodzenie nie jest jednak adekwatne do tego, co robią - cóż... Afryka. Tam panują inne warunki. Mam wrażenie, że jedyne pieniądze, które dostają, to nasze napiwki, które są wprawdzie uznaniowe, ale jak się widzi, jaką ciężką mają pracę, każdy sam wyskakuje z kilku dolców, żeby ich wspomóc. Zresztą oni na to zasługują. Podsumowując, przygoda życia! Polecam wszystkim, nawet mniej wysportowanym - niech to będzie nie tyle test sprawnościowy, co sprawdzian silnej woli.
W ramach relaksu po tygodniu harówki, postanowiliśmy z kilkoma osobami z ekipy wybrać się na safari i odwiedzić wioskę Masajów.
Jak na wioskę Masajów, trochę dawało komercją. Kierowca na safari (btw. podobny do Snoop Dogga) zawiózł nas do wioski, gdzie najpierw musiał nas oficjalnie zapowiedzieć. Dopiero po paru minutach wyszła do nas grupa przewodników z masajskiej wioski, żeby (oczywiście za "symboliczną" opłatą) nas powitać i oprowadzić. Cały czar realizmu prysł w jednej chwili.
Przynajmniej widoki były w miarę zadowalające. Wioska na pierwszy rzut oka faktycznie przypominała te sprzed kilkuset lat, ale...
... weszliśmy do jednej z chatek. Pani siedziała po ciemku w zakopconym pomieszczeniu, w którym od czasu do czasu mrugała jakaś halogenówka (to oni świeczek nie używają?). Już miałem zacząć jej współczuć, kiedy to ni stąd, ni zowąd wyjęła komórkę spod płachty i zaczęła się bawić. Zacząłem się naprawdę zastanawiać, czy obecni Masajowi naprawdę żyją w takiej biedzie i tak marnych warunkach? W tej chwili nie zdziwiłoby mnie, gdyby się okazało, że tuż po naszym wyjeździe każdy z nich zrzuciłby z siebie płachtę, wyjął komórkę/tableta po czym włączył telewizor i zaczął oglądać filmy na HBO.
Rozpalanie ognia - pół wioski zleciało się, żeby pokazać nam, jak to się robi. Udało się po 20 minutach za trzecim podejściem. Wódz zapytany o to, jak często rozpalają ogień, stanowczo stwierdził, że 2 razy dziennie - na śniadanie i na kolację (podobno obiadów nie jedzą). Taaa - jak na załączonym obrazku widać, jakoś nie chce mi się wierzyć. Swoim skromnym zdaniem uważam, że w którejś z tych chatek, do których nas nie wpuścili, mieli zapasy zapałek albo zapalniczek, których pewnie używają na porządku dziennym. Zresztą sam wódz do biednych nie należał, bo na wychudzonej ręce odblaskiwał błyszczący zegarek, który bynajmniej do najtańszych nie należał...
Dzieci - najszczersze ze wszystkich. Nie chciały za nic pieniędzy, tylko cieszyły się na widok każdego turysty. Wystarczyło przykucnąć, a zbiegały się całymi grupami. A na koniec nie chciały nas wypuścić.
Lokalne targowisko - mnóstwo miłych lokalsów uśmiechających się do nas, machających i pozujących do zdjęć. A na ulicach aukcje. Pan sprzedaje dywanik, a tłum wkoło licytuje. Fajna metoda na sprzedaż.
Kolejnego dnia wybraliśmy się na safari. Jazda dżipem przez pustkowia sawanny - bezcenne. Do tego w tle leci reagge lub hip-hop w swahili. Nie do opisania!
Nie mogło oczywiście zabraknąć typowych mieszkańców tamtejszych parków narodowych.
A na zakończenie, przed powrotem do Polski, nie można było nie spróbować lokalnych trunków.
Od czasu zejścia z Kilimandżaro, najczęściej próbowany przez nas napój to piwo. Do najpopularniejszych piw w Tanzanii należą: Kilimandżaro, Safari i Serengeti. Safari najmocniejsze, Serengeti oryginalne w smaku, Kilimandżaro takie sobie ;-]
Następnego dnia przyszedł czas na powrót. Z jednej strony żal, że to już koniec, z drugiej strony ulga, że wreszcie będzie można się porządnie wykąpać i wyprać 2 plecaki pełne brudnych rzeczy. Jedno wiem na pewno - to była przygoda życia! :-)
A teraz, jak wyglądała kwestia kosztów:
1. Loty TXL-AMS-JRO-AMS-TXL - ok. 3000 zł (niełatwo o jakieś promocje)
Istnieje opcja trochę tańszego lotu do Nairobi. Jednak wówczas niższy koszt lotu "rekompensuje" koszt dojazdu z Nairobi do Arushy/Moshi oraz koszt wizy kenijskiej). Nie wiem, czy warto.
2. Wiza tanzańska - $50 (podobno niedługo ma wzrosnąć do $100, ale póki co to jeszcze nic potwierdzonego).
3. Trekking na Kili + 2 noce zakwaterowania w 4* hotelu (przed wejściem i po zejściu) - $1200 za osobę (w cenie przewodnicy, kucharze, tragarze, pomoc medyczna i akcja ratunkowa w razie konieczności wcześniejszego zejścia z powodu ostrej choroby wysokościowej) - cena ta jest już ceną wynegocjowaną (zeszliśmy z $1575 za osobę) - u innych agencji cena może być niższa/wyższa - my stawialiśmy na agencję wiarygodną z dobrą reputacją, stąd cena może wydawać się wysoka. Oczywiście istnieją lokalne agencje, u których można znaleźć taki trekking za $900 za osobę, ale nie zawsze może być to dobry wybór z kilku powodów:
- agencja wówczas wyznacza termin trekkingu, do którego trzeba się dostosować lub po umówionym terminie zmienia go z różnych powodów (nie znaleźli określonej liczby osób chętnych do wejścia, nie mają na daną chwilę wystarczającej liczby tragarzy, itp.)
- lokalne agencje nie działają raczej online, co oznacza, że załatwianie można zaczynać dopiero na miejscu, czyli tracimy czas; jeśli mamy ustalone loty tam i z powrotem, czasami nie możemy sobie po prostu siedzieć i czekać, tym bardziej, jak chcemy zrobić coś jeszcze (safari, Zanzibar, itp.)
- nigdy nie wiadomo, jak to wygląda z jakością usług danej agencji, gdyż raczej nie można tego z nikim potwierdzić
4. Koszty związane z przygotowaniem do wyprawy i zakupem ekwipunku (szczepienia- żółta gorączka, zaleca się również dur brzuszny i tężec, dla chętnych WZWA; plecaki, kurtka, bielizna termiczna, śpiwór, karimata, kijki, czołówka, czapka zimowa, kilka polarów, spodnie trekkingowe, buty trekkingowe, apteczka z niezbędnym wyposażeniem, lekarstwa- Diuramid, Malarone, leki na biegunkę, środki nawadniające, środki przeciwbólowe; i wiele innych) - listę niezbędnego ekwipunku można znaleźć łatwo w Internecie wpisując "Kilimanjaro trekking equipment". Tutaj trzeba śmiało od 1000zł wzwyż liczyć (same szczepienia ponad 500zł, lekarstwa jakieś 400zł + wszystkie pozostałe rzeczy w zależności, ile z nich już ktoś ma - same buty trekkingowe to już spory wydatek). No i ubezpieczenie, które uwzględniałoby wspinaczkę wysokogórską - od 200 zł).
5. Jako dodatkowy koszt trzeba liczyć napiwki dla tragarzy i przewodników, które pomimo swojej uznaniowości traktowane są w Tanzanii, jako pewien obowiązek (wychodzi ok. $100 za osobę).
Zatem całościowo wyjdzie +/- 10k. I to bez dodatkowych rzeczy, takich jak safari czy Zanzibar.